poniedziałek, 15 grudnia 2008

K jak krytyka

Wracam do alfabetu.
Krotko o krytyce.
Szczescie jest "robota wewnetrzna". Jest takim samym osiagnieciem jak zdobycie dobrego wyksztalcenia, nauczenie sie paru jezykow, dobra i lubiana praca, udany zwiazek intymny itd. Nieszczescie i zgorzknienie jest "robota wewnterzna".
Krytyka bylasz (jest) moja bronia - dla polepszenia sobie humoru - ironia; dla dobitnego ukazania mojego stanowiska - cynizm. Tak sobie jechalam na wozkach krytyki, bo dla przecietnie inteligetnej osoby to transport latwo dostepny i "wierny". Zdecydowanie pozwala zamaskowac i przyozdobic, uatrakcyjnic i wyidnywidualizowac.
Az nagle odkrylam, ze ironia i cynizm rania, ze krytyka moze dekonstruowac niepozytywnie, jest rodzajem kontroli jedej jednostki nad druga. Wyrazanie "wlasnej opinii" jest konieczne i wartosciowe, ale cynizm do niczego sie nie przydaje. Jest bronia obusieczna - wkreca i wzera sie w serce krytykujacego zjadajac jego ludzkosc i empatycznosc. Nietschego - "Gdzie nie mozna kochac, tam nalezy mijac" - wzielam sobie do serca, ludzkiego, nie arcyludzkiego, moze nawet bardziej niz " kto pierwszy jest bez winy..."

Antyteza krytyki jest akceptacja. Obecnosc akceptacji jest odwrotnie proporcjonalna do obecnosci krytyki. Obecnosc akceptacji jest wprost proporcjonalna do obecnosci szczescia. Im wiecej zgody na swiat taki jaki jest, im mniej negatywnych mysli i slow, tym lzej, tym spokojniej, tym szczesliwej mija sie swiat.
A jesli nawet na swiecie sa zli ludzie, brzydkie przedmioty i niezgodne z prawda opinie i informacje - to co? To co? To nie moja sprawa.
Szczescie jest robota wewnetrzna.

środa, 10 grudnia 2008

Dwa koscioly, dwa domy, dwa swiaty


Deszcz, snieg, szarobura rzeczywistosc trzesie sie z zimna.
Jestem pewna, ze ludzie zeby przetrwac ten pochmurny czas potrzebuja jakiegos pocieszenia, jasnej i cieplej perspektywy swiat.

W tym roku czekam na Boze Narodzenie bardziej niz kiedykolwiek. Po ponad rocznej nieobecnosci w kraju zobacze sie z rodzina i wszyscy spotkamy sie w Sandomierzu.

Znowu wieczorem, w blasku latarni, jak w blasku swiec zobacze moja ulubiona katedre, kosciol Najswietszej Marii Panny w Sandomierzu.
Tak wiem, nie jest to najpiekniejszy budynek na swiecie, gotycka trojnawowa bryla bazyliki nie jest wyjatkowa. W czasie kiedy powstala budowano mnostwo takich kosciolow – cegla, kamien, wieza, spadzisty czerwony dach.
Za to gdy wejdzie sie do srodka...Nie ma chyba drugiej bardziej "makabrycznej" swiatyni na calym swiecie. 12 obrazow z meczenstwem mnichow tworzacych tzw. „Kalendarium”, meczenstwo Sandomierzan, meczenstwo dominikanow, rytualny mord zydowski, wysadzenie zamku przez Szwedow. Wiesc niesie, iz widz znajdujac opowiedni obraz i mnicha obok, ktorego znajduje sie dzien jego urodzin, moze zobaczyc rodzaj swojej smierci. Brrr. Kosciol na pewno zapada w pamiec wszystkich, ktorzy chociaz raz mieli okazje go go zobaczyc.
Spedzilam tu dlugie godziny. Miejsce to krylo dla mnie tajemnice, magicznie przyciagalo i uzdrawialo. Kazdy jako dziecko, czy nastolatek ma taki zakatek, w ktorym lubi poplakac lub przemyslec powazne decyzje, w ktorym czuje sie bezpieczny. Moim miejscem byla Katedra. Szlam tam „po porady”, cicha modlitwe, medytacje, skupienie. Przed egzaminem do liceum, przed matura, przed egzaminem na studia…Letnie koncerty organowe byly czasem „lekcji wyobrazni” – tak to nazywalam. Siedzac w lawce i sluchajac muzyki przychodzily mi do glowy najbardziej niesamowite pomysly, malowalam w glowie opowiesci, obrazy, szkice.
Dawno, dawno temu, kiedy mialam lat trzynascie przez pomylke zostalam w kosciele „uwieziona”. Po niedzielnej mszy „zaspalam” w lawce i po jakims czasie zorientowalam sie, ze jestem sama. Chwile pozniej odkrylam, ze zarowno drzwi do nawy glownej jak i te boczne, sa zamkniete. W ten sposob poznalam kazdy zakamarek Katedry. Jako trzynastolatka wierzylam, ze musi byc jakies tajemnicze, ukryte wyjscie. Czy sie mylilam? Czy znalazlam skarb, odkrylam sekret? – to moja slodka tajemnica.
Od tamtej pory czulam sie w katedrze sandomierskiej jak w domu.

Rok temu swieta spedzalam w Bostonie. Kolacje wigilijna zjadlam w McDonaldzie. Nie bylo spiewania koled, nie bylo choinki, nie bylo widoku katedry sandomierskiej o zmroku. Slowem, nic nie przypominalo mi tego uroczystego czasu w Polsce. Po tym wstepnym komercyjnym akcencie, moj maz i tesciowa postanowili pokazac mi jednak inny wymiar, odslonic kawalek duchowosci. Wybralismy sie do Trynity Church – jednego z najstarszych kosciolow w Bostonie, ba, w calej Ameryce.
Bylo juz ciemno kiedy stanelismy przed budynkiem swiatyni. Ludzie tupali nogami, rozcierali zmarzniete rece. Ostry wiatr znad oceanu chlostal policzki.
Kosciol jasnial w ciemnosci. Moglam podziwiac jeden z pierwszych obiektow w stylu neoromanskim. Kamienno-ceglany budynek na planie krzyza odbijal sie w szklanych oknach wiezowca. Pod ziemia podtrzymuje go 4500 drewnianych pali, gleboko wkopanych w ziemie. Dawno, dawno temu byl tu ocean, a raczej mokradla odoceaniczne. Ziemia wciaz grzaska, gliniana nie byla najlepszym gruntem na ciezkie budowle. Nawieziono tony ziemi, wbito w nia pale, postawiono wiezowce i koscioly. Kiedy pierwszy raz uslyszlam ta historie przypomnialy mi sie opowiesci o obsuwajacej sie ziemi w Sandomierzu, o tych wszystkich probach umacniania skarpy, o panu przed kioskem na Starowce, ktory pewnego dnia znikl z powierzni. Trinity Church wydaje sie stac pewnie na swoich licznych drewnianych nogach. Jest to jedyny kosciol na liscie 10 najwazniejszych zabytkow w USA wybranych przez Amerykanski Instytut Architektury Z zewnatrz wyglada jak "podrobka" czegos co mozna zobaczyc w Europie, bogata i lekko przesadzona makieta. Nierowna kamienno-ceglasta bryla z licznymi wiezyczkami i podcieniami pokryta czerwona gliniana dachowka. Nie jest to na pewno surowosc i oszczednosc europejskiego stylu romanskiego. Wnetrze nieco zaskakuje pustka. Jakby cala wyobraznia i pelnia skupila sie na formie bryly. Jedynym wystrojem sa okienne witraze i zloto oltarza. Witraze maluja kosciol kolorami swiatla.


Siadlismy w lawce. Chor koscielny cicho spiewal jakies nieznane mi koledy.
Po raz pierwszy bylam w swieta daleko od domu, po raz pierwszy w obcym kosciele.


Msza zaczela sie Cicha Noca – tym rozpoznawalnym na calym swiecie utworem muzycznym. Potem ksiadz - kobieta, bo bylismy w kosciele episkopalnym, zaczela swoje kazanie: „Witam. Witam tych, ktorzy sa tu po raz pierwszy, tych, ktorzy schronili sie tu przed zimnem tej grudniowej nocy…” - powiedziala.
Wydawalo mi sie, ze mowi do mnie, ze to kazanie jest specjalnie dla mnie.
Mowila o domu, o tym ze sciezki do niego wiodace bywaja zasniezone i nie jasne, ze czasami zanim dotrze sie do miejsca, ktore mozna nazwac domem, miejsca spokoju i bezpieczenstwa, musimy przebyc dluga i niebezpieczna podroz. Oczywiscie ta podroz to nasze zycie, oczywiscie ten dom to miejsce zycia wiecznego, metafory sa jasne i czytelne. Ale w tamtym momencie patrzylam na to z mojej ziemskiej perspektywy. Oto bylam daleko od Polski, daleko od moich rodzicow. Oto podjelam decyzje zalozenia tutaj wlasnej rodziny, podjelam decyzje o zostaniu w Ameryce. Oto uslyszalam, w dniu wigili bozonarodzeniowej slowa: witaj w domu.
Rozplakalam sie.
Na koniec swojego pieknego kazania o zyciu jako drodze do Boga, do domu, pastorka odczytala wiersz Mary Oliver, poetki z Nowej Anglii:

W drodze do domu

Jest cos takiego
w ciezkim od sniegu niebie,
zima,
poznym popoludniem,

co w sercu budzi pewnosc, uniesienie,
slodka czasu nieistotnosc.
Kiedykolwiek dotre do domu – kiedykolwiek-

ktos, kto mnie kocha, bedzie tam. (…)

Obojetnie gdzie jestem -
w muzyce, w slowach,
w pozarach mojego serca,
zamieszkuje doglebnie

to pozbawione imienia, niepodzielne miejse,
ten swiat,

chylacy sie teraz ku upadkowi,
caly bialy i dziki
pelen wiary, ktorej nie da sie wyrazic,wyobrazic,
wypowiedziec w najglebszej nawet modlitwie.

Bez obawy, wczesniej czy pozniej, dotre do domu.
Z czerwonymi od wiatru i mrozu policzkami,
bede stala przed drzwiami
przytupujac nogami i rozcierajac rece,
moje ramiona otulone gwiazdami.

niedziela, 16 listopada 2008

Zielona Karta

14 listopada zostalam oficjalnie pasowana na resydenta Stanow Zjednoczonych. Przyznano mi kawalek plastiku z moim imieniem i nazwiskiem oraz nowym stanowiskiem we wszechswiecie : resident of the United States of America.
Zycie wciaz mnie zaskakuje. Czegos takiego bym sie nie spodziewala. Rezydent kraju przekletego, rezydent komercji zywej, wygody sprowadzonej do zycia w wymiarze kanapy i telewizora?
Hmm. Postanowilam na wlasny uzytek podkreslic inny aspekt: jestem rezydentem kraju stworzonego dla ludzi i przez ludzi. We the people...

środa, 5 listopada 2008

Zmiana.

Obudzil mnie w srodku nocy krzyk: OBAMA! Kilka minut pozniej ulica byla pelna mlodych ludzi, skandujacych imie nowego, 44 prezydenta Stanow Zjednoczonych. Bebenki, przeszkadzajki, dzwonki. Poczulam, bardzo wyraznie jak kola historii skrzypia, staja, przeskakuja jakies sprezyny. Przypomnial mi sie inny dzien, dawno temu w Polsce, w czerwcu 1989. Idac ulica patrzylam na twarze ludzi, ktorze wierzyli, ze moga cos zmienic - tym razem. Wpatrywalam sie w bialy plakat z trzema slowami: Musimy wygrac. Solidarnosc. I podpis czlowieka, ktoremu ludzie zawdzieczali nadzieje - Lech Walesa. To co czuje od paru miesiecy, co unosi sie w powietrzu i nasyca ludzkie umyslu to takze nadzieja, to wiara, ze jeszcze wszystko jest mozliwe.
To nie byly zwyczajne wybory. Bo czasy staly sie wyjatkowe i czlowiek, ktory startowal jako kandydat Demokratow jest absolutnie wyjatkowy. Ameryka potrzebowala przewodnika.
Barack Husain Obama ma wizje i nieprawdopodobna charyzme. Kiedy zostal nominowany oficjalnie na kandydata Demokratow na prezydenta Stanow Zjednoczonych jego godzinnego przemowienia sluchalam z napieciem i lzami w oczach. Nie nudzi. Moduluje glos, wybiera slowa klucza, akcentuje zdania, umie utrzymywac uwage. Jego osobista historia , droga do prezydentury , od chlopaka, wychowujacego sie bez ojca, zarabiajacego samodzielnie na siebie, swoje calkiem pokazne wyksztalcenie, bez "politycznych plecow", ktory szybko wspinal sie po stopniach politycznej kariery, ktory tylko jedna kadencje byl senatorem i szybko z tej pozycji, zapragnal zostac prezydentem, to calkiem imponujaca historia. Inteligentny, wspolczujacy, otwarty na wielosc, roznorodnosc. To czlowiek, ktory powiedzial do ludzi, ktorzy nie glosowali na niego: I hear you too.
Ameryka wczoraj byla w goraczce. Mialam wrazenie, ze obserwuje pokojowa rewolucje, ruch spoleczny. Nie - dla wojny, nie - dla przywilejow dla najbogatszych, nie - dla nadmiernej eksploracji srodowiska. Tak - dla pokoju, tak - dla ludzi, ktorym czasami trzeba podac pomocna reke, tak dla srodowiska.
Zmiana, w ktora ludzie tak bardzo chca wierzyc.

niedziela, 26 października 2008

Proba opisu, deskrypcji- czas dzienny, czas nocny

Poranki i wczesne popoludnia spedzalam czesto w Kolorach. Adresu nie pamietam dokladnie. Oczywiscie Plac Nowy, oczywiscie Krakow.
Kolory powstaly jako drugie lub trzecie. Po Singerze. Po lub przed Alchemia. Zupelnie bym sie po sobie nie spodziewiala, ze zostane w tym miejscu. Po wielu latach w mrokach ciemnozielonych kotar, po swiecach, bordowonieokreslonych tapetach, Kolory byly jakies takie zdrowe, jasne, swieze i ... kolorowe. Trzy jasne szklane drzwi, czasami powiewa jakis plakat - wystawa fotografii, wystawa obrazow, koncert. Przestrzenne pomieszczenie z roznobarwnymi sliskimi kwadratami na podlodze.
Gdzie jest styl bohemy, gdzie jest mrocznosc braku przyszlosci? Cicho spi jeszcze pijana w barlogach na poddaszach, w brudnych poscielach w ciemnych kazimierzowskich kamienicach, choc siwy dym dawno juz uniosl sie nad Placem, wolno przemiescil w strone Wisly, na chwile zatrzymujac sie nad Wawalem i Kosciolem na Skalkach i troche szybszym krokiem zmierzal wlasnie w strone Tynca.
Sciany w Kolorach wylepione sa plakatami z Paryza, bo Kolory sa paryskie, bo Kolory maja w nazwie Le, bo kolory maja swoja legende zalozycielska o parze, ktora wyjechala, spedzila i postanowila ulokowac kapital. Piosenka francuska, a moze jakis Jacques, jakis Brell pomyslisz, ale sie mylisz. Tutaj jest Kolorowo, tutaj raczej spiewac bedzie dama, katarynka sie kreci, nutki podskakuja. Pachnie kawa, rogaliki i dzemiki.
Jesli na prawde nie masz co robic, mozesz nawet czytac te plakaty - slawa jednej nocy, wystawa dwoch popoludni, wernisaz na trzy niedziele oraz sztuka jednego aktora i dwoch polnagich kobiet w pantalonach. Kabareeee...Oczywiscie. La coleur, de la rouge. Francuski piesek przywiazany do nogi stolika.
Swiatlo. Zdecydowanie Kolory mialy swiatlo. Nie tylko duze szklane drzwi, ale kolorowe lampki na stolikach, kolorowe jarmarki swiatla z zarowki. W pochmurne dni - rarytas. I wifi, dostep do internetu. Dru-gi ra-ry-tas.
I kawa, la or le cafe o'lait albo latte, ta nawet bardziej. W wysokiej szklance, z prawdziwymi warstwami do obserwowania, z ciasteczkiem. Maslanym lub z cukrem. Kawa z pianka, prawdziwa, sztywna, zgestniala. Bez tej rzadkosci z dziurami z powietrzem, ktore mozna sobie zrobic w domu ubijajac mleko "recznie". Do pelni z najpelniejszych szczesc brakuje jeszcze jednego elementu - gazety. Wybieram piec, szczesc tytulow, pare dziennikow, kilka magazynow. Zaopatrzona moge w koncu zaczac swoj dzien. Juz byl piekny, juz byl szczesliwy, moglo byc tylko lepiej. Na stole ladowal jeszcze moj notatnik, tak na wszelki wypadek, gdybym chciala cos zapisac, gdybym cos ciekawego uslyszala. Tutaj spedzam nastepne pare godzin mojego cennego zycia. Bo nic innego nie mam do roboty. Wsrod pedzacych do pracy, pracujacych w Kolorach, sasiadach na kawie i papierosiku, wsrod spotkan biznesowych, spotkan w miedzy czasie, w czasie przerwy, wczesny lekki lunch, siedzialam niewzruszona. Latte saczona przez kilka godzin, zimna, nawet okruszka po ciasteczku.
Historie romansow mieszaly sie z francuska muzyka, historie bledow w pracy, stukaly o dno filizanek, ciaze i ich rozwiazania, pare lekcji angielskiego, pare francuskiego. Czasami widzialam studentow prawa, czesto tych z niedalekiej psychologii. Wyobrazalam sobie, ze tacy jak ja, jesli w ogole istnieli, nigdzie nie chodzili, uczyli sie porzadnie, bez rozdrabniania sie w kawach, w ciasteczkach z dziurka lub bez. Pewnie byli w tym czasie na uczelni i odkrywali logike w jezyku, lub jej rozmycie, tak w ogole, zwlaszcza w czasach dziesiejszej ekonomii, zwlaszcza w czasach dziesiejszej fizyki niepewnosci.
Rezyser tlumaczyla swojej aktorce jak to jest byc w ciazy, jak to jest ciaze stracic, aktorka tlumaczyla innej aktorce jak to jest stracic rodzicow, jak to jest byc w bolu, a jak wyrazac rozkosz - musisz byc glosna, musisz byc niemal histeryczna. Zapisalam te uwage w dzienniczku. A noz pewnego dnia trzeba tez bedzie rzecz odegrac.
Cicho sprzedawane telefony z rynkow zachodnich i soczewki kontaktowe z USA. Bez ryzyka. Zaczynalam myslec o tym jak ten szmal bez ryzyka i ja moge zrobic. Pustka przychodzila do glowy. Siedzialam przy stoliku nasytepnych pare godzin, patrzac jak innym pieniadze wpadaja do kieszeni, jak wypadaja, jak plyna strumieniami, do ktorych ja nie moge wejsc. Czasami zastanawialam sie dlaczego nie jestem w tym nurcie, dlaczego "oni" nie chca byc na moim miejscu. Bylam w Kolorach, przy mojej zimnej latte i pustce po ciastku z dziurka (pustka dodatkowa) lub bez. Szczesliwa. Otwarty notatnik, pare gazet nawet nie zaczetych, kolore obrazki do obejrzenia na scianach. Po jakims czasie stalam sie w Kolorach regula, jedna z regul. Nie wiem, czy ktokolwiek tam uswiadomil sobie moja codzienna poranno-wczesno-popoludniowa obecnosc. Dla mnie byl to jeden z niewielu rutynowych momentow, ktore zawsze bede holubic w pamieci. Bo o rutyne ciezko w zyciu podroznika niestabilnego.
Kiedy zapadal zmrok nie moglam juz byc w Kolorach. Wzywala mnie mroczna strona mocy. Kiedy dzieci juz grzecznie spaly w swoich domkach, kiedy zdrowa czesc spoleczenstwa siedziala skrecajac sie w bolach zazdrosci przed telewizorem, kiedy studenci mogli dorobic praca w jakiejs knajpie, kiedy moi rodzice utuleni przez niewiedze slodko pochrapywali, a moja siostra pewnie czytala ksiazke, wtedy wyruszalam na nocna wyprawe po przygaszone doswiadczenia, pod ciemna gwiazde, po smierdzace runo.
Singer - czas nocny. Inny zestaw swiatel i napitkow. Inny zestaw lektur i ludzi. Ten sam Plac, to samo miasto, ten sam rytualny czas.
W godzinie poznonocnej przedzieram sie przez ciemnozielone kotary. Ciemnosc w srodku rozjasniona punktami swiec. Pierwsza sala - trzy stoliki, maszyna do szycia spelniajaca role czwartego, lustro odijajace nikle pomaranczowe swiatla. Miekki dywan. Wrazenie wkroczenia do cudzego domu, mieszkania babci. Na scianach ciemne grafiki singerowego artysty oprawione w ciezkie drewniane ramy okienne. Za oknem, za szyba cienie postaci z ciemnej wyobrazni pozbawionej nadziei. Twarze, zarysowne czarna kreska na czarnym tle, czarna sukienka kobiety uciekajacej z ciemnosci w ciemnosc. Ciemne stoliki, krzesla pochodzace z innych momentow przeszlosci. Zniszczone przez czas, totalnie bezwartosciowe. Z tego piekielnego przedsionka przechodzi sie do sali glownej. Pod jedna ze scian, z duzym lustem ( kiedys zbitym przez kogos z moich znajomych) dwa singerowe stoliki, duzy stol okupujacy przestrzen pod obrazem, dwa kolejne okragle starocie z nadmiarem kszesel i bar, ktory kiedys byl kredensem, ale dawno przestal nim byc. Nadmiar lakierow, farb - niewidoczny noca. Kredens polyskuje wesolo w swieczkach, szkle butelek oferujacych dobra zabawe, zapomnienie i depresje dnia nastepnego. Lampa z czerwonym abazurem. Lampa z bialej porcelany: barkowe igraszki dwoch panienek w pantalonach i falbanach oraz chlopaczka lapiacego ich za cycki, za zmanierowane pupy. Na porcelanie mozna bylo czasami dostrzec rumience podniecenia. Spedzilam godziny gapiac sie na ta lampe, poszukujac w niej sensu wszystkiego. Czasami wydawala mi sie sednem wszechswiata. Okna w Singerze przez wiele lat zamalowane byly czarna farba, knajpa otwierala sie jakby sama z siebie tylko wieczorem i zamykala sie nad ranem, niewolac tych, ktorzy ociagali sie z opuszczeniem swiata ciemnosci i moralnego niepokoju. W trzeciej sali dla mrocznych spiochow metalowe lozko, z ostrymi sprezynami, nacinajacymi ciemnosc i kazda probe milosci.
Muzyka nasila sie wraz z rozwojem nocy i wybuchala z cala sila po polnocy - jazz w roznych odmianach, jazz w kazdej postaci, jazz ze starej plyty, jazz z Village Vanguard, jazz blakajacy sie po Montmartre.
Zapach papierosow przenika sciany wytapetowanej w bordowo-zielone wzory. Zapach paierosow przenika prosto do twoich kosci. W Singerze musi sie palic, duzo, duzo - papierosy wyplywaja z popelniczek i tocza sie po podlodze, wypalajac dziury w dywanach. Zaczynam swoje nocne zycie od rozowego martini, czasami z sokiem pomaranczowym. Nie mozna skonczyc wieczoru po godzinie. Ludzie przyplywaja i wyplywaja. Jak na placu boju, pozostaja najsilniejsi, najbardziej upici. Mozemy bredzic o filozofii w nie-filozofii, bawic sie ze slowami i z ich brakiem. Bez sensu blakac sie bez porozumienia we wspolnej przestrzeni, w ktorej nikt nikogo nie spotyka, bo ludzie ulepieni sa z leku i pustki, ze strachu i nadzieii zabijanej mocnym alkoholem.
Czas nocny, w tancu, w rozmowach, w majaczeniach, w plomieniach zapomnienia ciagnie sie do rana, do czasow wstawania mgly z nad rzeki. Czas nocny jest czasem zabijania czasu.
Inni ludzie w nocy spali w swoich mieszkaniach, moje zycie zasypialo w ciemnosciach Singera.Nie moglam spac inaczej.
Czas dzienny - Kolory, czas nocny - Singer.
Czasy minione.

poniedziałek, 29 września 2008

Jesien

Dzisiaj odkrylam jesien. Jest. Plynie. Zlotosc i czerwonosc powoli urozmaicaja krajobraz, nadajac swiatu cieply, niewinny wyglad. Powietrze juz nasycone jest chlodem ale jeszcze nad ziemia, nad gromadami slimakow i brygadami swierszczy, wisi bezpieczny parasol wilgotnego ciepla.

Potok zupelnie osobistych nie logicznych skojarzen: jesien, mglistosc, cieplo w domu, kocyk i herbata, zapachy:ciasta, swiec, cytryny, szkola, bezsenne noce z ksiazke, wieczorny przenikajacy chlod, kiedy stoi sie kolo Katedry i pali papierosa, pierwszy pocalunek, swieto wspomnien, swieto myslenia o przeszlosci, swieto obawy przed przyszloscia.

Jesien moja ulubiona. Jesien - codzienne swieto "zmiany" - ulubionego slowa, ulubionego boga, ulubionej rzeczy!

Jesien jest dla mnie pierwsza - jest jak fundamnt , przeszlosc rehabilitowana w swietle swiec. Od jesieni zaczyna sie droga pod gore, do czasu kiedy spadnie snieg i obdarzy nas rodzinnym alleluja. Jesien to samotnosc indywidualnej drogi, na ktora czekalo sie cale lato, to czas samodzielnych wedrowek literackich, sensorycznej samotnosci. Jesien jest jak ciezkie doswiadczenie zyciowe, pozwala spojrzec na wszystko z nowego punktu widzenia, na nowo ocenic sytuacje. Jest jak medytacja, w ktorej nagle uswiadamiasz sobie swoje - tu i teraz. Oto jestem w magicznym krajobrazie kolorow, w przyrodzie wlasnie zdychajacej, w srodku swiata. Najwieksza zmiana jaka rodzi sie w sercu, po beztroskim lecie, jest odczuwalna potrzeba przetrwania. Nie bedzie latwo, nie da sie tak po prostu, trzeba o siebie zawalczyc, trzeba sie o siebie postarac. Bo jak nie, to pochlanie nas jasnosc, ciemnosc, zimno i sztywnosc smierci.

A oto jest technika przetrwania:

- nalezy kupic nowe zimowe buty

- nalezy kupic nowa zimowa kurtke

- czapke, szalik, rekawiczki

- i kilka bardzo cieplych skarpetek i rajstop.

Oraz sweter, cieply, gruby sweter NA ZIME.

Ale...
Jeszcze nie pora, jeszcze nie czas zeby to wszystko na siebie wlozyc; nie zdradzasz swoich planow tak od razu, nie atakujesz cala artyleria na raz. Odkladasz do szafy zapakowane w kolorowe jak liscie pudelka buty, pakujesz otulony folia jak mgla plaszcz, na gorna polke ladujesz rekawiczki, czapke i szalik. Pozostaja skarpety. Zaczyna sie od nog - zawsze! Zimno, starosc, smierc, atakuja najpierw twoje korzenie, palce, stopy. Skarpety - tak zaczyna sie batalia z chlodem, z zyciem, z przemijaniem. W tajemnicy przed swiatem i czlowiekiem, pakujesz w jeszcze nie zimowe buty skarpety - upychasz, maskujesz. 1-0 dla zycia.
Pewnego dnia staje sie jasne, ze skarpety juz nie wystarczaja, ze zimno posunelo sie dalej, chcac zawladnac sercem. Wtedy przychodzi czas na sweter. Ale pojawienie sie swetra juz jednoznacznie osadza cie w jesieni. Nie ma juz wyjscia, nie mozna juz przed niczym uciec. Znasz to uczucie, kiedy "zolty jesienny lisc" wplatuje sie w welniany sweter - zywioly mieszja sie na twojej skorze. Pachnacy lisc smierci, witalna welna przetrwania. Esencja jesiennosci. Bo to nie smierc sie zblirza, to zbliza sie wytchnienie. Ale jeszcze o tym nie wiesz. Jeszcze trwa batalia o cieplo, o cofniecie sie do wakacyjnego czasu bez zobowiazan, do raju utraconego. Jeszcze nie godzisz sie z przemijaniem. Jeszcze to wszytsko ma sens.

Tymczasem staje sie jasne, ze sweter nie jest juz wystarczajacym grzejnikiem dla twojego ciala. W miedzyczasie skarpety zaczely domagac sie cieplyw butow. I wtedy, 1 listopada, w swieto wszystkich ludzi, bogow, diablow, aniolow, krasnali, krasnolodow, elfow, trolli i istot kosmicznych, w swieto wiwatu dla zycia, wygrywasz z chlodem - odpakowujesz swoj nowy plasz, futro, kurteczke, wciagasz dlugie buty, czapka laduje na twojej glowie jak korona, szal opatule szyje, wkladasz czyste rekawiczke. W Swieto Zmarlych wygrywasz z chlodem, wygrywasz z przeczuwalna juz nieunikalnoscia przeznaczenia, z zapachem zimy gdzies powoli saczym sie z podziemnych dolow. Swieto zmarlych jest ostatnia wygrana batalia o cieplo, o pamiec, o niezawodnosc przetrwania.

Ale pozniej, pozniej juz nie ma wyjscia.

Nowiutki plaszczyk szybko przesiaka, futerko kompletnie nie nadaje sie do codziennego uzywania, buty przeciekaja, a skorka na nich martwieje. Ale to wszystko, cale szczescie, odbywa sie juz w ciagu zimy. A od zimy do wiosny niedaleko. Zima jest przepelniona nadzieja, jak jesien przepelniona odwaga i wiara w przetrwanie. Zima jest wytchnieniem od starania sie, jest zaufaniem w niezachwiany rytm swiata.

Do zimy dzisiaj jeszcze daleko. Nie mozna po prostu bezczynnie trwac w nadzieii, dzisiaj trzeba o siebie walczyc.

piątek, 5 września 2008

Intuicja - wewnetrzny imperatyw


Ze to typowe i bardzo kobiece tak doceniac intuicje? Tak wywyzszac poznanie bezposrednie, pozalogiczne, czy ponadlogiczne? Ze to zgodne ze stereotypem kulturowym i schematem interpretacyjnym? Ze od razu wiadomo, po ktorej stronie epistemologicznej sie stoi? O tak! O jednoznacznie i bezdyskusyjnie jestem od samiusienkiego poczatku garaca zwolenniczka pozaczowego procesu wiedzenia, sub-subiektywnego imperatywu wewnterznego. Jestem niepoprawna fanka irracjonalnej wiedzy i gnostycznej oczywistosci. Jestem wariatka.

I mylilby sie ten, kto myslalby, ze to taka prosta droga, ze to po najmniejszej lini oporu - nic nie robisz, nie myslisz, tylko tak ufasz swojej intuicji. Bez trudu zbierania dowodow, bez dyskursu poznawczego pozwalajacego dostrzec biele i czernie roznych punktow widzenia, bez koniecznosci rozstrzygania, wybierania, ponoszenia odpowiedzialnosci. Gdybyz czlowiek byl zdolny do takiej ufnosci nie byloby tak fajnie, tak chaotycznie, tak poznawczo niepewnie. Otoz, mimo faktu mej goracej aprobaty dla intuicji jako poznania najprawdziwszego z prawdziwych i najoczywistszego z oczywistych, mialam ci ja z ta intuicja w zyciu swym bardzo wiele klopotow. Bo imperatyw wewnetrzny nie zawsze jest zgodny z logika. A logika nie zawsze jest odbierana w swej nagiej prawdzie jako perfekcyjnie wygladajaca imaginacja. Czasami perfekcjonizm racjonalnej konstrukcji jest bardziej atrakcyjny od niewinnie wygladajacej, niemal przezroczystej intuicji.
Dostrojonie sie do intuicji, odkrycie iluzorycznosi racjonalnosci wymaga cwiczen - najlepiej ostrego treningu fizycznego. Jak sie jest badzo, bardzo fizycznie zmeczonym, a wciaz trzeba poruszac konczynami i reagowac na swiat co nie chce sie zatrzymac i odpoczac, to nie pozostaje nic innego, jak przestac analizowac. Niech samo sie poanalizuje, po dochodzi do wniosku. Niech samo sie bedzie.
Polecam aikido.
Matko jedyna, panie Boze, anieli wszyscy i inne istoty, ktore rozum powoli acz nieublaganie wypycha z krajobrazu ludzkosci, jakze trudno jest sluchac intuicji. Bo czasami to ona jakby nie do nas nalezala, jakby wrecz sprzeczna byla z naszym subiektywnym, naszym ukochanym, ulubionym rozumowaniem krytycznym. I niby sie slyszy ten glos wewnetrzny, niby sie widzi swiatlosc, ale rzucic sie w ta niepewnosc, bez-myslnosc, bez-krytycznosc, ej, no nie wypada, nie higienicznie, nie wiadomo, czy moralnie.
No ale czasami nie da sie inaczej. W rozpaczy, w beznadziejnsci, gdy sie tak czlowiek przyzna sam przed soba do przegranej, gdy mu przez glowe, przez serce przemknie mysl - jestem bezsilny - jak w bajce, jak w filmie, pojawia sie pocieszyciel, czarodziej. I mowi - a przestan ze sie mazgaic niebogo, mowi- a oczka swe placzem znuzone-zamknijze, a skoncz ze juz to lajanie, kajanie, lanie lzami w te, we wte. Jestze odpowiedz na kazde pytanie - mowi. Jestze nadzieja. Posluchaj! I szepcze ci, szepcze ci tak: bzzzscccczczvxnmb,.a654njigkrtuij.
No i wszytko jest jasne.
Rok temu siedzialam w samolocie przenoszacym moja dusze i cialo z Nowego Yorku do Krakowa. Im bardziej samolot byl w gorze, tym bardziej moja dusza czula sie w dole, im wyzej on, tym ja wydawalam sie samej sobie ciezsza. Moja dusza wyraznie sie opierala. Po paru godzinach lotu zaczela sie nieslychanie wiercic, wierzgac kopytkami szatanskimi. Gdzies nad Atlantykiem rozryczala sie tak, ze stuardessa z chusteczkami nie nadazala. Lzy ciekly mi z oczu jak szalone, jak opetane. Kompletnie nie wiedzialam o co im chodzi, gdzie tak pedza. Nad ranem samolot wyladowal w Polsce, a ja wiedzialam, ze musze wracac, musze natychmiast wykupic bilet i wracac, skad przylecialam. Zadnej logiki, zadnego pomyslenia, zadnego procesu myslowego. Po prostu moja dusza rozpadala sie w kawalki i nie chciala juz byc razem z moim fizycznym cialem.
Moja dusza uparla sie najwyrazniej, ze wie lepiej, gdzie jest moje miejsce. I nie jest kompletnie wazna "racja", lepszosc czy gorszosc w przypadku wyborow intuicyjnych po prostu nie istnieje. Poza moralnie, poza logicznie wtulam sie w zycie z moim imperatywem wewnetrznym. Chcialabym czesciej byc taka oczywista, taka wyraznie zdyscyplinowana w dazeniu.
Myslenie logiczne mnie rozrzedza, decentralizuje.

piątek, 22 sierpnia 2008

Historia pewnej imigracji


Niektorym ludziom nie wystarcza bycie soba. Ich osobowosc pleni sie, kwitnie, paczkuje i nie moze sie wyrazic w jednym ciele, w jednej tozsamosci.


Pod koniec lipca ogloszono w Bostonie i na Wschodnim Wybrzezu "Amber Alert". Porwane zostalo dziecko; 7 letnia dziewczynka w rozowej sukience byla na wyszminkowanych ustach prezenterek telewizyjnych, czule otulana aksamintnym glosem reporterow radiowych. Jej rozowa sukienka migala na tablicach informacyjnych przy dziewiecdziesiatce piatce i trojce, no i w tunelach. Byl letni weekend. Juz w poniedzialek w rozowym plaszczyku usmiechala sie z pierwszych stron gazet. Obok niej, usmiechniety ojciec - Clark Rockefeller, byly doktor nauk medycznych, kolekcjoner sztuki. I to on stal sie glownym podejrzanym. Zona Clarka przez inetrnetowa tube apelowala - Clark, nasze prywatne sprawy mozemy rozwiazac inaczej, zawsze bedziesz ojcem Reigh... No coz, Clark i jego zona rozwiedli sie pol roku temu. Opieke nad dziewczynka przyznano matce. To bylo pierwsze spotkanie ojca z corka, pod kuratela pracownika socjalnego, po niemal polrocznym okresie niewidzenia. Dramat, dramat, dramat. Tym bardziej, ze to ojciec byl najwiekszym przyjacielem i opiekunem dziewczynki. Mala Reigh byla podobno bardzo elokwentna i niezwykle rozwinieta intelektualnie. Podobno mozna z nia bylo dyskutowac, jak z doroslym osobnikiem. Byla to w 100% zasluga ojca, ktory arystokratyczne swe maniery staral sie przekazac, rozwijajac milosc do literatury i sztuki w mlodej panience. Kobieta bedaca matka i zona, w tym czasie zarabiala ogromne pieniadze. Mieli dwa domy - jeden w Bostonie, drugi w New Hampshire. Clark kupil takze stary kosciol, tutaj to normalne. Uchodzil za zmanierowanego konesera sztuki i arystokrate. Mial dziwny, jakby angielski akcent.


W miedzyczasie policja otrzymywala liczne telefony - widziano ich w New Yorku, widziano na Haiti, podobno wybierali sie do Peru, na jachcie, na statku, na katamaranie.


Pare dni pozniej Clark Rockefeller w towarzystwie swego prawnika byl obfotografowany przez bostonska prase. W porcie w Bolitimore od wielu lat stala licha szlaupa Clarka, znanego tutaj jako Charles "Chip" Smith. Tam zostal znaleziony i aresztowany. Corka miala sie perfekcyjnie dobrze.

Po aresztowaniu wyszlo szydlo z worka, liczne szydla - Clark nie mogl w zaden sposob poswiadczyc swojej tozsamosci, byla zona publicznie oswiadczyla, ze byly maz jest calkowitym i niepohamowanym oszustem tozsamosciowym i osobowosciowym.
I tak zaczelo sie sledztwo w sledztwie - kim jest Clark, kim Clark nie jest. Kazdy dzien przynosil kolejny barwny obraz. Odciski palcow pobrane od Clarka pasowaly do tych, ktore trzydziesci lat temu pozostawil pewien mlody niemiec przekraczajacy granice USA. - Christian Karl Gerhartsreiter. Od tamtej pory po Stanach Zjednoczonych zaczal majaczyc w wielu tozsamosciach - jako Christian Gerhart-Reiter, Christopher Chichester, Christopher Crowe, Micheal Brown, J.P. Clark Rockefeller, James Frederick, Clark Mill Rockefeller, Charles Chip Smith i Clark Rock. Ta sama postac niewielkiego rudzielca ukladala i sprzedawala niesamowite historie. A to o swoim arystokratycznym europejskim pochodzeniu - jako potomek krolewskich rodzin Battenbergow i Mountbattenow, a to o arystokratycznym amerykanskim pochodzeniu - jako potomek slynnych Rockefellerow, a to o swoich sukcesach zawodowych -jako szef slynnej fundacji rodziny Battenberg-Crowe von Wettin, jako wlasciciel prywatnego biznesu w Canadzie, ukonczyl i Harvard i Yele, pewnie jeszcze pare innych znakomitych uczelni. Czlowiek, ktory w jednym zyciu zawarl wiele historii.
W Niemczech byl po prostu synem ubogiej bawarskiej rodziny. W Connecticut gdzie chodzil do szkoly, wyplynely na wierzch jego arystokratyczne maniery. W Wisconsin spotkal kobiete, z ktora sie szybko ozenil i rozwiodl. Potem pojawil sie w Californii. Wynajmowal lokal u mlodego malzenstwa Johna i Lindy. Dal sie poznac jako wyksztalcony i szarmancki znawca wszystkiego. Tymczasem malzenstwo wynajmujace mu lokal zniknelo, zapadlo sie pod ziemie. Clark mial byc przesluchany w tej sprawie ale i on wyparowal. Tymczasem po latach w ogrodku wykopano szczatki Johna. Lindy nigdy nie odnaleziono. John zamordowany zostal przez uderzenie w glowe, najprawdopodoniej mlotkiem, pozniej zostal pocwiartowany. Sasiad z Californi pamieta, ze pozyczal Clarkowi pile mechaniczna... Policja poszukiwala Christophera-Clarka. Jego widmo odnaleziono w Connecticut - nijaki Christopher Crowe probowal sprzedac samochod nalezacy do zamordowanego Johna
Juz, juz miano Christophera na ta okolicznosc przepytac, gdy znowu wsiakl.
W tym samym mniej wiecej czasie w Nowym Yorku pojawil sie Crowe zatrudniany na powaznych stanowiskach w wielkich korporacjach jako posiadacz zamku w Europie, posiadacz wielu Rolls-Roysow itd. Crowe ubiegal sie takze o papiery brokera gieldowego. Pani z galeri antykow na Soho twierdzi, ze czlowiek, ktorego znala jako Rockefeller mial niewybredny gust i kolekcje obrazow wartych gore pieniedzt. Oczywiscie Clark mial tez klucze do glownych drzwi Rockefeller Center...
W Nowym Yorku, podczas party, bawiono sie w gre, w ktorej kazdy uczesnik udaje kogos innego - tak Rockefeller poznal swoja zone. Slub wzieli w obrzadku quakers-owskim, co oznacza bez paierow, bez certfikatu. I tak by sobie zyli pewnie gdyby nie ten rozwod, gdyby nie fakt, ze Clarkowi odebrano jego ukochana corka.

Teraz Clark siedzi w wiezieniu, sledczy zbieraja dokumenty, ukladaja puzzle z jego wymyslonego w 3/4 zycia. A on pisze ksiazke. Robi to, co potrafi najlepiej - kreowac autentyczna fikcje.
Nie moge nie byc pod wrazeniem tej postaci. Nie moge nie popasc w fascynacje jego wirtuozeria w klamaniu. Oto mistrz moj! Zabojca, porywacz, oszust. Czlowiek z nadmiarem osobowosci, bez tozsamosci, bez umiejetnosci bycia soba. Clarku badzze przestroga dla wszystkich poszukujacych i spragnionych lepszej odmiany siebie. Dajze sie ukrzyzowac za swoje klamstwa. Zostan Mesjaszem cywilizacji fikcji i falszerstwa, naszej cywilizacji!

piątek, 1 sierpnia 2008

H jak historia czyli o czasie, w biegu

Kiedy dzien rozplywa sie powoli w sennosci pozno-wieczornej, przymykajac oczy na dawno juz zapomniane sniadanie, przetrawiony obiad i burczenie brzucha zamiast kolacji, zadaje sobie pytanie - jak bylo? Analizuje przeszlosc. Ten dzien, ktory wlasnie sie zakonczyl jest przeszloscia. Nie kazda przeszlosc stanie sie historia. Bo historia to nie tylko, albo nie po prostu, przeszlosc. Historia to przeszlosc z Sensem. Sens dokonuje selekcji w naszym zyciu i wybiera tylko niektore fragmenty- wydarzenia, pasujac je na Rycerzy Historii, obroncow naszego Istnienia na Swiecie, Swiadkow Prawdy Jednostkowej Egzystencji. Kto wybiera sens, kto decyduje o podnioslosci chwili, donioslosci wydarzenia? Bog?, ja albo jakas czastka mojego mozgu?, a moze samo tak jakos sie dzieje? Dzieje sie, dzieje sie, dzieje sie... Jak niekonczaca sie mantra.
Dawno, dawno temu czas nie byl linia, ktora rozwiesil demiurg na swoim podworku, historia nie pedzila w jedna strona. Dawno temu ludzie wierzyli, ze historia zanurzona jest w czasie, ktory sie toczy. W kregach stawania sie i entropii, kreacji i destrukcji - nihil novi sub sole. Indie i koncepcja Samsary, Grecy i koncepcja pozarow swiata, no i pozniej jeszcze Nietzsche...Dzieki tym wyobrazeniom niekonczacego sie powracania nie bylo pytania - bylze czas przed czasem, historia przed historia? Szczerze mowiac nie mialo glebszego znaczenia pytanie o sens tego wszystkiego, a tym bardziej o cel. Zaden horyzont nie wynurzal sie jako meta, jako zwienczenie, zadna doskonalosc albo anty-doskonalosc nie majaczyla na koncu, lub gdzies ponad ukladem.
Nie bylo konca. Tylko tak sie dzialo, tu i teraz, tak w kolko. Mozna bylo dostac mdlosci. Mozna
bylo tez zanudzic sie na smierc, powrocic i znowu sie zanudzic. Cale szczescie, ze powrot nie oznaczal powrotu "tego samego".
Historie tworza indywidualnosci, niepowtarzalne bulwy i bable czasu. Historia jest jednostkowa, a czas jest uniwersalny. Uniwersalnie sie toczy...
Wraz z chrzescijanstwem, narodzinami doskonalej doskonalosci i obietnica Krolestwa Bozego pojawil sie swiezutki czas linearny. Startowal powoli, ale jak juz sie rozpedzil, tak zawladnal wyobraznia ludzka na dobre. Namnozyly sie pytania o paczatek, o zrodlo, a jak zrodlo to i kres, a jak kres to musi byc jakis kierunek, a jak kierunek to jak tam dotrzec. No i wskazowki, porady, przykazania i nakazy. Od razu jakos tak sie tez stalo, ze telos - cel zostal uwznioslony, jakies "potem", po "tym wszystkim" stalo sie wazniejsze i lepsze od tego co dzieje sie, dzieje sie, dzieje sie... No i wyladowalismy w naszym mysleniu, my ludzie, w trzech wymiarach, wyladowalismy z calym tym bagazem przykazan i dazen, oczekiwan i tesknot uwiezieni w kolejce do Raju, uwiezieni w czasie, historii jak rzece, co to w jedna strone plynie i zawrocic sie jej nie da, w przeszlosci i przyszlosci przedzielonych nie za bardzo doskonala terazniejszoscia.
Jakos w tym samym momencie zmienilo sie takze wyobrazenie czasu po czasie - zbiorowa szczesliwa komuna przesiadujaca u Pana Boga za piecem, gdzie cieplo, czysto i pod dostatkiem zarcia. Dziadkowie spotykaja wnuczkow, wnuczki spotykaja wnuczkow i generalnie jest fajowo. Znowu wszyscy i wszystko jest razem. Acha, najwazniejsze, nie ma czasu! Jest tylko terazniejszosc.
Historia linearna jest historia nie chciana, bo stanowi przeszkode, w osiagnieciu celu, przeszkode, ktora trzeba pokonac, mur czasu, ktory trzeba przebyc...
No oczywiscie pojawily sie takze teorie promujace historie jako droge do doskonalosci, jako miejsce doskonalenia sie. Zbiorowy progres ludzkosci, wyobrazmy to sobie, dokonuje sie w czasie i jeszcze chwilka, jeszcze dwie, a ludzie beda tacy super, tacy do przodu, ze sie zjednocza i powstanie fajna komuna przesiadujaca u Absolutu za piecem, gdzie jest czysto, intelektualnie, no i taka jakas pelnia. Czas okazuje sie panem Bogiem, pan Bog zdejmuje maske i mowi ze jest czasem i w ogole na koncu mamy jedna wielka demonstracje Prawdy. Przedtem to tylko tak nam ta prawda przeswitywala od czasu do czasu wlasnie w historii, jak sie na nia patrzylo z bliska. Jak sie za bardzo skupialo na sobie, na jednostce, to nijak sie prawdy, pana Boga albo jak tam to tez zwali Absolutu nie widzialo.
Moze i racja.
Jak bylam jeszcze w szkole podstawowej, nad drzwiami do pracowni historycznej przeczytalam: Historia magistra vitae est i mnie zamurowalo. Po pierwsze dlatego, ze cholernie balam sie byc zapytana na lekcji z Powstania Styczniowego, ktore w przeciwienstwie do Listopadowego w ogole mnie nie wzruszylo i w ogole bylam przeciwna. Po drugie dlatego, ze zrozumialam, ze zycia mozna sie nauczyc obserwujac innych i swoja historie. I to bylo dla mnie wstrzasajace odkrycie. Nauczyc? Ktos mnie bedzie ocenial? Brrr.
Jak sobie poscielesz , tak sie wyspisz -powiada moja mama w aspekcie uczenia sie zycia. I ma racje, jak zwykle. Podreczna historia scielenia lozka, moze byc bardzo przydatna. Szczegolnie jesli nastepnego dnia czeka nas jakies wazne wydarzenia i przydalo by sie dobrze wyspac. Takie globalne spojrzanie na proces scielenia moze byc inspirujace. ( W nawiasie: politykom amerykanskim, na przyklad, nakazalabym poczytanie historii Polski. Cos mi sie uwidzialo, wiem ze to jakas bzdura, ale jakies takie podobienstwa zaczelam widziec pomiedzy dawna Rzeczpospolita, a terazniejszymi Stanami Zjednoczonymi.)
Historia w koncu jest przechowalnia sensu. Moze nie nadzwyczajnego Supersensu, nie Sensu Jedynego. Okreslilabym to raczej Bardzo Praktycznym Sensem, z okreslonym terminem waznosci.
Ja najbardziej lubie studiowac Tajemnicza i Wieloznaczna Historie Panstwa Mego. Ach, coz to za dzielo. Jednego dnia same puste strony, otwierasz nazajutrz a tam romanse, awantury i dramaty.
Jest to dowod, dla mnie niepodwazalny, ze moja historia jak mantra dzieje sie, dzieje sie, dzieje sie.
Zeby zacytowac dzielo gleboko zakorzenione w mojej wyobrazni:
I kręci się, kręci się koło za kołem, i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej.I dudni, i stuka, łomoce i pędzi.A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na wprost!Po torze, po torze, po torze, przez most.
Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las.Do taktu turkoce i puka, i stuka to:Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to.Gładko tak, lekko tak toczy się w dal.Jak gdyby to była piłeczka, nie stal.Nie ciężka maszyna zziajana, zdyszana.Lecz fraszka, igraszka, zabawka blaszana.A skądże to, jakże to, czemu tak gna?A co to to, co to to, kto to tak pcha?Że pędzi, że wali, że bucha, buch-buch?To para gorąca wprawiła to w ruch,To para, co z kotła rurami do tłoków.A tłoki kołami ruszają z dwóch boków. I gnają, i pchają, i pociąg się toczy, bo para te tłoki wciąż tłoczy i tłoczy....

Uwielbiam to afirmujace i jedno-znaczace: tak to to!

środa, 16 lipca 2008

Glod gromadzenia czyli Gkwadrat


Jako emocjonalny nomad, psychiczny cygan przemieszczalam sie w przestrzeniach doznan i uczuc. Czesto wedrowka ta wiazala sie z reorganizacja tego co zgromadzilam.
Re-organizacja zgromadzonego!
Bo ja wlasnie o gromadzeniu i glodzie chcialam dzisiaj opowiedziec.
Na poczatku, kiedy pojawilam sie na swiecie mialam pewnie wrazenie ogromu, chyba sie przerazilam calym tym swiatem bo najwyrazniej zachcialo mi sie od niego odizolowac cialem. Wiele lat pozniej, wrecz odrotnie, chcialam zeby granica pomiedzy mna a swiatem zniknela...
Jako dziecko gromadzilam wiec cala gore kalorii. Z podskorna poduszka tluszczyku czulam sie bezpieczna, otulona powloczka niepszepuszczajaca poczucia samotnosci i braku. Braki rekompensowalam sobie swoim wlasnym cialem. Pamietam zdarzenie, ktore w jakis sposob uswiadomilo mi powage mojej tluszczowej sytuacji. Gralismy w rodzinne lotki zrobione z igly, patyczka i kawalka papieru ( no takie to byly czasy!). Jedna z lotek wbija mi sie w udo ( jakies 3-4 cm). Nie poczulam niczego. Moja otulinka ochronila mnie przed swiatem zewnetrznym, ktory w sposob oczywisty chcial mnie skrzywdzic.
Gromadzenie jest naturalnym instynktem ludzkosci - taki sobie wniosek wyprowadzilam na podstawie zgromadzonych przez 30 lat informacji i doswiadczen.
Rozne sa te zgromadzenia. A to gromadzi sie dobra materialne, by zaspokoic glod szczescia i wygody, a to gromadzi sie doswiadczenia i przygody, takze te fizyczne, by zaspokoic glod uczuc i zadze nadistnienia, a to gromadzi sie ludzi, znaczki, pocztowki, zdjecia. No, powiedzmy sobie szczerze: ludzkosc po prostu wytwarza i przechowuje miliardy przedmiotow. Wciaz nienasycona, wciaz dyszy zadza, wciaz glodna swa paszcze swiatowa otwiera w poszukiwaniu nowej przestrzeni do eksplorowania, pochlaniania, nazwania, zakwalifikowania i zgromadzenia w wielkim ziemskim Muzeum.
Demokracje wspolczesne nazywane przeze mnie konsumpcyjnymi nastawione sa na gromadzenie, na zasapakajanie najmniejszego nawet glodu, dazac wrecz do eliminacji tego uczucia. Tutaj, w Ameryce, czasami mam wrazenie ze uczucie glodu jest traktowane jak choroba. Jestes glodny? Ojej, nalezy szybko ten stan zlikwidowac. I nie mam tu na mysli tylko jedzenia. Wszelki glod. Najpierw nalezy jednak wytworzyc uczucie braku, glodu. Nastepnie przedstawic rewelacyjna metode jego usuniecia. Pokazac wyjscie z sytuacji i wzbudzic zadze posiadania. Zglodniale szczescia obiecanego indywiduum likwidujac stan glodu pozostaje w stanie upojenia az do czasu odkrycia kolejnej dziury-braku w systemie - zyciu konsumenta dobr.
Jak powiada madrosc plynaca z niesmiertelnych ust Sidharty Gautamy - posiadanie jest cierpieniem i nie posiadanie jest cierpieniem, zjednoczenie z tym, czego sie pragnie jest cierpieniem i odizolowanie od tego, czego sie pragnie jest cierpieniem. Jest tylko jedno wyjscie, szansa ucieczki z kregu gromadzenia - nie gromadzenie. Zbyt trudne, niewykonalne.
Pierwszy raz postanowilam nie-gromadzic we wczesnym dziecinstwie. Do dzis pamietam jakimze cierpieniem byl dla mnie proces stawania sie szlachetna. Dalam kolezance mojego ulubiona misia, ktory byl takze pierwsza zabawka jaka w swoim zyciu otrzymalam. Takie poswiecenie. Tylko dlatego, ze kolezance spodobal sie ten misiu... I dobrze mi sie jakos potem zrobilo. Potem wielokrotnie przeprowadzalam reorganizacje zgromadzonego - wyrzucajac stare zeszyty, pamietniki, meble, ludzi, obyczaje i wspolna przeszlosc. W koncu stalam sie prawie dobra w nie - gromadzeniu. Do Ameryki wyruszylam z dwoma walizkami - troche zimowych ubran, dwa zestawy gi do cwiczenia aikido, prezenty dla amerykanow, kilka dyskietek ze zdjeciami (pozniej okazalo sie ze dwie z trzech byly puste), kilka ksiazek. To wszystko. I przezylam w tym stanie posiadania i bylam szczesliwa bez bagazu rzeczy. Lubie nie gromadzic rzeczy. Lubie miec tylko tyle ile mi potrzeba. Jest wtedy tak czysto, tak precyzyjnie jasno. Wiem, to oznacza nadmierna potrzebe kontroli...
Czesto slysze - powinnismy miec to, warto by bylo miec tamto. Moj maz patrzy na mnie i widzi usmiech. Acha, ty tego nie potrzebujesz? - pyta. Nie wiem - odpowiadam, nigdy tego nie mialam, w tym momencie nie czuje zadnej potrzeby, zadnego braku.
Ale zbieram, wiem, ze zbieram bo moja pamiec czasami eksploduje nadmiarem dat, ludzkich twarzy zanurzonych w koktajlach wspomnien. Moja pamiec jest zbiornikiem. Czasami dokonuje takze przeorganizowania w mojej pamieci - nie wyrzucam niczego, raczej szukam tego co nadmiernie ciezkie i zajmuje zbyt duzo miejsce. Kiedy znajduje taka "rzecz" otrzepuje ja z kurzu i patrze uwaznie, zastanawiajac sie jak ja moge przerobic, przearanzowac, zakonczyc proces rozptrzestrzeniania sie w bulwie gromadzonego resentymentu. Jak w supermakecie na najwyzszych polkach klade te najdrozsze, wysokogatunkowe przedmioty. Najtansze, czasami bardzo dobre, ale nie przynoszace wysokich dochodow klede na polki najnizsze. Jak sobie bede chciala, to je tam dojrze. Czasami robie tez w swojej glowie promocje na jakies wspomnienie. Wyswietlam reklamy, ladnie je opakowuje, zatrudniam ludzi do promocji. A produkt - jakies tam doswiadczenie, to jedno wielkie gowno nikomu niepotrzebne... Nie kazda reorganizacja przynosi efekty.
Jestem konsumentem - nie uciekne przed gromadzeniem i glodem zycia, chociazbym sie bardzo starala. Mnich buddyjski powiedzialby - to sie nie staraj, po prostu przestan chciec!
Alez ja tak lubie czasami powspominac.
Jestem uwieziona w samsarze. Uwielbiam samsaryczny glod, uwielbiam zbierac doswiadczenia i kolekcjonowac wspomnienia. Jak umre to juz mnie nie bedzie. Jedyna szansa jest teraz. Teraz jest jedyna i niepowtarzalna wyprzedaz, promocja mojego zycia.
Lece troche poszperac w rzeczywistosci, a nuz znajde jakis przeceniony diament.

wtorek, 1 lipca 2008

F jak fikcja, fakt, fantazja


Zawsze tkwilo we mnie pragnienie zostania Wielkim Falszerzem, Fikcjomistrzem Universum. Od kiedy pamietam wytwarzam historie. Uzywam fikcji w paru celach:
a) po to zeby byc bardziej atrakcyjna dla mojej rodziny i znjaomych, zeby nosic na sobie pietno wyjatkowosci
b) z samotnosci, bo w samotnosci dobrze jest porozmawiac z kims, chociazby ten ktos nie istnial
c) z powodu niegodzenia sie z materia rzeczywistosci
I w ten sposob bedac dziecieciem odizolowanym i lubiacym przebywac we wlasnym towarzystwie, wymyslilam na przyklad, ze ludzie sa calkowicie wymarlym gatunkiem uwiezionym na planacie opanowanej przez twory, ktore wizualnie przypominaja samochody, generalnie pojazdy mechaniczne. Tylko ja rozpoznalam prawdziwy stan rzeczy. Wszyscy pozostali zdawali sie ufac zywym i zarlocznym tworom. Obserwowalam wiec ze strachem jak ludzie dobrowolnie pakuja sie do ust autobusow, jak bez zbytniej zachety wpadaja w otwarte paszcze aut, ktore uwazaja za swoje.
Nie chcialam wsiadac do naszego Malucha, nie chcialam umierac.
Wymyslilam takze setki historii dotyczacych mojego pochodzenia. Jakos nie chcialo mi sie uwierzyc, ze jestem stworzeniem nalezacym do tego samego gatunku biologicznego, co otaczajacy mnie bracia i siostry w ciele. Jeden z mitow geneologicznych jasno i precyzyjnie okreslal mnie jako dziecko pochodzace z Andromedy ( wierzylam w ta basn przez jakies 20 lat mego zycia). Andromedycznosc objawiala sie w oczach, w lzach, w wielkiej nadwrazliwosci na krzywde, bol i cierpienie. Na Andromedzie nie stosuje sie przemocy... Na Andromedzie panuja ziemskie utopie i dobrze sie maja.
Inna opowiesc tlumaczyla moja samotnosc. Ludzie nie chca ze mna przebywac, bo jest to dla nich niewygodne, moje towarzystwo przyprawia ludzkosc o bol glowy i sumienia. Albowiem mam w sobie swiatlo. Pewnego dnia swiatlo wyzwoli sie ze mnie i spali cala ludzkosc, a raczej pewien jej aspekt. Ludzkosc przez moje wewnetrzne swiatlo zostanie oczyszczona z lez. Zapanuje piekno, dobro i prawda. Nezle.
Charakterystyczny jest fakt, ze jednoczesnie wierzylam w kilka, raczej wykluczajacych sie teorii i wcale mi to nie przeszkadzalo - fikcja i fantazja nie zna granic racjonalnosci, hmm, fakt zreszta podobnie...
Wierzylam smiertelnie powaznie w historie swojego urodzenia w Islamabadzie, w swoje afgansko-zydowskei korzenie, w legende o wedrowce, niespelnionych milosciach i tarapatach, w ktore swiat wplatywal moich antenatow. Nawet majac dwadziescia pare lat nie potrafilam pozostac przy faktach.
Wierzylam, ze w moj mozg zbudowany jest inaczej. Zostawilam nawet wiadomosc dla lekarzy, ktorzy beda przeprowadzali moja sekcje zwlok ( bo na pewno umre mlodo) i wsadzilam ja do dowodu osobistego: "cos jest w mojej glowie, w srodmozgowiu!". Wierzylam, ze metodologiczna eksploracja mojego mozgu pomoze odkryc lekarstwo na raka, generalnie bedzie to lekarstwo na smiertelnosc. Wymyslilam sobie, ze smierc jest rodzajem nieuswiadomionego wyboru, nie koniecznoscia. I trzeba to swiatu powiedziec, ale nie w slowach, tylko poprzez nauke!
Mama doceniala moja wyobraznie. Nie potrzebowalam drogich zabawek - wystarczyla mi stara butelka po szmponie, zeby wyobrazic sobie, ze to najpiekniejsza na swiecie krolewna. Nie potrzebowalam klockow, budowalam zamki w swojej glowie, z materi obrazow i slow. Jedna z ulubionych zabaw bylo przeprowadzanie wywiadow z fikcyjnymi postaciami. Moglam byc kazdym, moglam nie byc soba. I byla to przyjemnosc, ktora zadne slodycze nie mogly zastapic. Druga ulubiona zabawa bylo nagrywanie filmow. Oczywiscie nie mialam kamery, ale moje oczy w pelni zastepowaly najdrozsze wynalazki techniczne. Nagrywalam muzyke, wybieralam kadry. Bylam takze autorka scenariuszy i producentem. Czasami nawet nie gralam sama. Zapraszalam do wspolnej zabawy w film moje kolezanki - aktorki. I krecilysmy zagadki kryminalne, poscigi, romantyczne kolecje i sceny lozkowe.
Jak juz bylam duza, fikcja sama wylewala mi sie przez usta. Nie podejmowalam decyzji o klamaniu- bylo to uzaleznienie, niekontrolowana sklonnosc do narkotycznych fantasmagorii. Po prostu bylam klamczucha ( jak alkoholik zawsze juz bede klamczucha), ktora nie moze poprzestac na rzeczywistosci, ktora zawsze cos musi dodac, ubarwic, przeinnaczyc. Czasami sama siebie zadziwialam stosem klamstw jednorazowo wyplywajacych ze mnie bez najmniejszego udzialu swiadomosci, bez jakiejkolwiek kontroli osrodka moralnego. Krzywdzilam siebie.
Zdecydowalam sie na zastosowalam diety anty-fikcyjnej. Zero fantazjowania, twarde trzymanie sie podloza, zero dlugich opowiesci, bo te stanowia zaproszenie dla kreatywnosci, ktorej potok chcialam zatrzymac. W kontaktach z ludzmi ( byla to oczywiscie najtrudniejsza czesc terapii odfikcyjniajacej) musialam koncentrowac sie na innych, nie na sobie, sluchac innych, akceptowac fakt bycia akceptowana w ksztalcie wizualnie dostepnym dla widza zewnetrznego. Nie bac sie martwej ciszy samotnosci...
Na odwyku odkrylam ze jestem mistrzynia w wymyslaniu siebie. Poza tym obszarem moja wyobraznia jest blada i bardzo zwyczajna, przecietna. Moje fikcje i fantazje sa skoncentrowane w jednym punkcie - niewiedzy o prawdziwej naturze mnie samej. To kompletna ignorancja w materii "prawdy o samej sobie" umozliwiala mi plywanie w tak wielu mozliwosciach.
Moje rozstanie z fikcja bylo bolesne i placzliwe. Jak kazdy odwyk.Trzymalam ja kurczliwe za rekawy, krzyczalam "nie zostawiaj mnie", "nie odchodz". Jak w noweli brazylijskiej, fikcja, moja kochanka i bogini, stwierdzila ze nie odchodzi, po prostu oboje potrzebujemy czasu, musimy od siebie odetchnac. Po jej odejsciu zostala mi moja druga naloznica - fantazja. Nie chce sie z nia rozstawac. Jest taka urocza, czasami taka niewinna. Chyba nie potrafie bez niej zyc. Byc moze nasz zwiazek jest toksyczny. Musze o tym sama z soba porozmawiac.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Naushon - pierwsze wrazenia.


Sa ognie piekielne i ognie rajskie. Te ostatnie, podstepnie, bez uprzedzenia spalily mi skore. Leze teraz i obserwuje kurczaki grillujace sie na moich udach, pilnuje jejecznicy smazacej sie na moim brzuchu. Dzieki plomieniom slonecznym stalam sie Indianka, pierwotna mieszkanka Naushon. Naushon w jezyku Indian podobno oznacza wyspe blogoslawiona lub blogoslawienia. Plynie sie na Nashon niedlugo, jakies 20 minut z Woods Hole. Promik konczy swoj bieg w malej zatoczce z przystania. To poczatek wakacji wiec wyspa jeszcze niemal pusta. Jest Beth w ogromnym kapeluszu, bialej plociennej bluzce i bialych lnianych spodniach. Dzieciaki wbiegaja na poklad - zabieraja kosze z jedzeniem - sokami, slodyczami, chlebem. Jaja i sery sa na wyspie.
Pierwsze co widze, to konie zajadajace trawe. Sa leniwe. Dwa zrebaki domagaja sie maminej uwagi.
Skrecamy z glownej druzki. Zielonosc, pagorkowosc, zapach oceanu.
Naushon jest raczej dluga i waska, a linia brzegowa skreca sie i wije jak w drgawkach pod dotykiem niebieskich dloni wody.
Maszerujemy z Douglasem szybko, zeby zdazyc na przyplyw przy "Pierwszym Moscie". Jak sie zdazy na przyplyw, wskoczy w nurt, ocean zabierze cie prawie na Fisherman Isle, albo jeszcze dalej- tlumaczy mi Douglas. Nie zdazylismy. Po drodze musialam zobaczyc Central House i Russel House.
Przemierzajac zielonosc Naushon czuje sie jak w Polsce, jak u babci Golebiowskiej na wsi, jak w Dmosichach. Niewiele pamietam ze swoich dzieciecych wloczeg po Dmosicach. Niewiele szczegolow. Pozostala pamiec zapachow, nastrojow, ulotnej wolnosci.
Drugie skojarzenie to Baczyn i tamtejsze zarosla z zapachem gorskiego strumienia, z piaskiem na sciezce wiadacej w gore, to wrazenie, ze moge tu byc szczesliwa, jesli tylo zechce, jesli sobie na to pozwole.
Trzecie skojerzenie - Debki poza sezonem. Morze - moje, na wlasnosc, zatoczki, fale, mewy. W Debkach uwielbialam poczucie bliskosci z natura, poczucie wspolzaleznosci - odnajduje to uczucie tutaj.
Naushon przenosi mnie w dziecinstwo. Zaczynam myslec o tych wszytskich niesamowitych przygodach jakie moga sie wydarzyc na wyspie. Nie sposob odpedzic od siebie wizji szukania skarbow, od wyobrazenia wielkiej i niebezpiecznej wyprawy na wschodni koniec wyspy do Fresh Pond. Albo ta gora - Mount Seraut. Raczej wzniesienie. Podczas ostatniej swiatowej wojny wykorzystano to miejsce na obserwatorium - wiec pozostal schowany w ziemi i zarosniety bunkier. Toz to czysta, niczym nie zmacona Arkadia, toz to wrecz idealne miejsce na zabawe w Robinsona, w wyspe skarbow, w odkrywanie tajemnich tego swiata na pewno ukrywanych przez stulecia przez rodzine Forbsow. Nie moge przestac wyobrazac sobie tych wszystkich rozbitkow, piratow, ba, nawet zolnierzy i lotnikow z ostatniej wojny, ktorzy gdzies tu wszyscy sa - w mojej wyobrazni naushonskiej.
Pony Pasture nieomal powalil mnie z nog. Ten piekny dom na malym wzniesieniu jest wrecz idealnym gniazdem pisarskim. Na lace pasa sie krowy. Zaraz za Niebieska Brama widac piaszczysta plaze - to South Shore Bathing Beach. Wskakuje w ocean. Pozwalam sie unosic falom. Slona woda wlewa sie buzi. Piasek mieni sie sloncem w soli, sola w slonce. Zasypiam pozniej zmeczona. Slonce pali mi skore - ale jeszce o tym nie wiem.
Potem idziemy na polnoc przez Grapevine Path, ale gubimy sciezke gdzie w poblizu Big Swamps. Wracamy na Main Road i idziemy nad Mary Lake. Znowu przypomina sie Polska i pierwsze wakacje na jeziorem Roznowskim. Potem odwiedzamy jeszcze ogrodek - wspolne dobro obywateli wyspy. Pozdrawiamy owce pasace sie na kolejnej lace i lame, ktora strzeze owiec przed koyotami. Idziemy do Stone House, z ktorego widac Zatoke z przystania. Pora jest mocno popoludniowa. Zawsze marzylam, zeby siedziec w bujanym, drewnianym fotelu, sluchac swierszczy i patrzec na zachod slonce w letni upalny wieczor. Kolejne male marzenie sie spelnia, skora zaczyna palic.

Naushon jest bajka dla dzieci. Jest jak bajka dla doroslych. Naushon jest tak spokojna, tak zielona, tak malownicza ze wszystkimi swoimi zatoczkami, plazami, lasami i pustynia, ze nie da sie nie kochac tej wyspy. Oczywiscie, ze sie zakochalam. Oczywiscie, ze przyzeklam sobie napisac tutaj wiekopomne dzielo. Oczywiscie wiem, ze dzielo to zostanie pewnie w mojeje glowie.

Naushon jest na granicy snu i jawy, jak wyobraznia.

Znam juz swoja nowa rodzine na tyle zeby wiedziec, ze faktycznie wyspa jest jak rodzina - marzycielsko-intelektualna.

Ktos mi sie wczoraj zapytal - jak sie czuje na Naushon. Nigdy stad nie wyjezdzalam - odpowiedzialam, bylam tu od zawsze. Ta wyspa jest jak moja wyobraznia. Na granicy swiatow, pomiedzy przyszloscia i przeszloscia...

piątek, 13 czerwca 2008

Naushon

Wczoraj bylam na pobrzebie Jima Colta. Widzialam go tylko raz, w dniu mojego slubu. Wnuczek Jima, po jego smierci mial tylko jedno pytanie: czy w niebie jest Naushon i czy pan Bog wie, ze dziadkowi tam bedzie najlepiej.
Naushon. Jeszcze tam nie bylam. Wszyscy wczoraj pytali mnie jak mi sie podoba Naushon, czy bylam juz na Naushon, kiedy w tym roku bedziemy w Naushon, i w ktorym domu.
Nie chce sobie tworzyc zadnych wyobrazen na temat tej wyspy. Niedlugo ja zobacze.
A historia jest taka.
Dawno temu pewien szkot - John Murray Forbes, zdecydowal sie rozwinac swoj bizness w Ameryce. Zarobil gore pieniedzy na handlu z Chinami: import-eksport (glownie opium). Pewnego razu z przyjacielem dostali sie na mala wyspe niedaleko Cape Cod, jedna z wysp zwanych Wyspami Krolowej Elzbiety. Jak zobaczyl Naushon tak sie zakochal. Przypomniala mu sie jego ojczyzna - Szkocja. I kupil Naushon. Inni powiadaja,ze wygral w karty... W kazdym razie od konca 18 wieku Naushon stalo sie siedziba Forbsow. Po smierci praprzodka "wladze" na wyspie przejela rodzina. Utworzono fundusz, ktory po dzien dzisiejszy zarzadza wyspa, decydujac o jej przyszlosci. Jest to rodzaj wlasnosci nalezacej do calej rodziny Forbsow. W dniu mojego slubu stalam sie czlonkiem klanu. Na wyspie jest wielkie drzewo geneologicznego z imionami i nazwiskami wszystkich nalezacych do rodziny. W te wakacje zawisne na drzewie.
Nashoun nie posiada drog, mozna sie tam dostac promem z Wood Hole na Cape Cod. Przez ostatnie 100 lat rodzina prowadzila ozywiona dyskusje czy zgodzic sie na podlaczenie produ. W koncu osiagnieto kompromis. 35 domow posiada juz zdobycz cywilizacyjna w postaci elektryfikacji. Ale nadal nie ma zgody na to, zeby uzywac samochodow. I nie bedzie.
Naushon ma kilka plaz. W zasadzie wyspa jest wlasnoscia rodziny, tzn. jest prywatna, ale udostepniono jedna z plaz dla tych, ktorzy chca przyplynac i zakosztowac Amerykanskiej Szkocji.

Naushon dla rodziny jest jak Mekka.
O poranku wszyscy, w szlafrokach, ze snem we wlosach schodza do przystani zobaczyc czy ktos nowy przyplynal, odebrac poranne gazety i poczte. W ogromnej kuchni nastepnie nastepuje sniadanie. Nastepuje - bo jest to rodzaj rodzinnego obrzadku. Ta rodzina naprawde jest duza! A potem kazdy wyrusza w swoja strone. Czesc jezdzi konno, czesc smazy sie na plazy, ktos gra w polo, ktos gra w golfa. W tamtym roku w przystani gdzie uwielbia sie kompac moja tesciowa widziano rekina.
Naushon jest pamiecia tej rodziny, czczona, uwielbiana, zywa.
Kiedy pierwszy raz spotkalam sie ze swoja przyszla rodzina, okreslili mnie nastepujaco: "she is very Naushon". Cokolwiek to znaczy, zobacze Naushon juz niedlugo.

wtorek, 10 czerwca 2008

Ego


Chcialam nie byc metafizyczna i abstrakcyjna, chcialam pisac tylko o rzeczach, ktore mozna dotknac. Jednakowoz nie da sie, po prostu nie da sie w przypadku "e" nie pisac o ego. Samo sie prosi, przyciaga moja uwage, gdzie nie spojrze, o czym nie pomysle, w koncu docieram do tego samego punktu - do ego. Ego nie ma dobrej prasy. Wszyscy mowia - pracuj nad swoim ego, powinnas zrobic cos ze swoim ego, alez ty masz ego, ego powinno zostac zniszczone. Zadziwiajacy byl zawsze dla mnie fakt, ze obcy ludzie wiedzieli o moim ego wiecej niz ja sama. Czesto wiec wolalam ego, zaklinam zeby sie w koncu ujawnilo, zeby sie pokazalo, chcialabym sobie z nim troche porozmawiac o zyciu, w koncu tylesmy razem przeszli, a tu nic. Cisza. Wywieszalam ogloszenia na plotach, rozpytywalam znajomych, czytalam nawet ksiazki podrozniczo-turystyczne, ba fizyczne i chemiczne - wszystko po to, by sie w koncu spotkac z ego, moim przeklenstwem, podobno. Bo ego generalnie jest nie lubiane w srodowisku, w kazdym srodowisku, a w moim wyjatkowo - jestem przeciez buddystka i cwicze aikido. Ani jednego, ani drugiego nie da sie doprowadzic do perfekcji z ego na karku. No nic, zacisnelam zeby i dalej szukalam. W koncu mialam wrazenia, prawie pewnosc, ze go dopadlam. Ego siedzialo wygodnie roplaszczone na kanapie i patrzylo w ekran telewizyjny, przeskakujac co chwile z kanalu na kanal. A tu cie mam - pomyslalam. I odetchnelam z ulga. No bo jesli moja przeszkoda w byciu niemal doskonala jest ten opasly osobnik po prostu ogladajacy wszystko z pozycji wewnterznej - to nie ma co sie az tak nad faktem jego istnienia roztrwoniac. Jako ogladacz jest kompletnie nieszkodliwy. Ale powiedziano mi, ze ogladacz to inna bajka i zebym nie myslala, ze to ego. No to szukalam dalej, coraz bardziej zatrwozona faktem, ze mam problemy z taka prosta czynnoscia jak znalezienie wlasnego ego. Mowilam sobie - jakze ty chcesz oswiecenie osiagac, jekze ty chcesz doskonalic sie w sztuce wymagajacej opanowania i pelnej samoswiadomosci, jak nie mozesz nawet swojego glupiego, za przeproszeniem, ego znalezc. Szukalam dalej. Pewnego dnia w trakcie jakiejs klotni, czy powiedzmy ostrej dyskusji z kims, wydawalo mi sie ze je widze, ze widze cien ego. Wyruszylam w poscig, z usmiechem, bliska sukcesu. Po wielodniowej gonitwie, ledwo zipiac z wycienczenia dopadlam je. Kon by sie usmial. To, co bralam za swoje ego bylo moja pamiecia, ze wszystkimi bajkami, marzeniami, przekonanimi moich rodzicow, babek, moja pamiecia lingwistyczna, moim dziecinstwem i mlodoscia, itd. Biedny twor zyciowych perypetii. Czysty swir. Nie mozna byc normalnym pamietajac to wszystko, w pewnym momencie ulega sie poplataniu w gmatwaninie faktow, zdarzen i marzen. Jesli to jest moje ego - pomyslalam, to samo sie zniszczy predzej czy pozniej, bo juz w tym momencie wyglada na mocno nadszarpniete zyciem. Zostawilam wymoczka w spokoju, bo zal mi sie go zrobilo. Niemal go zaszczulam w tej pogoni. Ciezki oddech czulam na plecach odchodzac. Nie wiem po co ludziom zawraca sie w glowie teoriami o zwlaczaniu ego. Jesli ego kazdego czlowieka jest takim "stworzeniem"- fatamorgana, zlepkiem przeszlosci, marzen, pragnien, a przede wszytskim strachu, strachu i jeszcze raz strachu, to walka z tym czyms jest bezsensownym wydatkiem energetycznym. Lepiej isc w gory, poplywac, pospacerowac nad brzegiem morza lub przytulic sie do kochanej osoby. Strach ma wielkie oczy. Poswiecanie czasu na walke z ego wydaje mi sie marnotrastwem. Nawet jesli sie je znajdzie, ukryte gdzies w ciemnej piwnicy, ego bedzie sie po prostu balo i zatrwozone smiertelnie nie odezwie sie nawet. Wystarczy bac sie troche mniej niz wlasne ego, a juz mozna mowic o zyciestwie nad nim. Troche mniej sie bac.
Ja tam polubilam mojego tchorza, czasem rozmawiamy. Probuje przekonac moje ego, ze zycie nie jest ograniczone do mnie lub do niego, ze zycie jest wszedzie. Pokazuje mu piekno tego swiata liczac na to, ze chociaz na chwile przestanie myslec trwozliwie o swoim koncu.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Incredibles versus Spiderman

W weekend obejrzalam dwa "arcydziela" kina amerykanskiego: The Incredibles i The Spiderman. Wiem, wiem, nie jestem pierwsza. Mozna wrecz powiedziec, ze sa to dziela mocno odgrzewane, ba, wrecz prehistoryczne. Nigdy jakos mnie nie pociagal sen o nadprzyrodzonej mocy, nie zachwycali super bohaterzy, normalne zycie uwazalam za najwyzszej klasy survival. Dlatego filmy o nad-ludzkich bohaterach, nad-ludzkich katastrofach i przygodach nie z tego swiata, nigdy nie zajmowaly miejsca w mojej wyobrazni. Postanowilam jednakowoz zapoznac sie z ikonami kultury, w ktorej zyje. Superheros jest czescia zbiorowej wyobrazni tego narodu. Pojawil sie w latach 30. Stworzony przez potomkow Narodu Wybranego ( pierwsze komiksy z Supermenem to dzielo tandemu Siegel & Shuster). Przez wiele dekad ten nadczlowiek, na co dzien Clark Kent, ratowal ludzi z opresji przez nich samych tworzonych. Walczyl w imie dobra i sprawiedliwosci, stawal po stronie przesladowanych i ubogich, zawsze byl takze politycznie poprawny. Najwazniejszy jest jednak dla mnie zrab tej historii, podstawa dla wszystkich pozniejszych herosow: zwyczajny, tak na prawde niezwyczajny bohater, stawia czolo zlu tego swiata, wygrywa, ale nie bez uszczerbku. Jego osobowosc jest mieszanka czlowieczenstwa i nadczlowieczenstwa odzielonnych przebraniem, kostiumem, maska. Supermen musi miec swoj stroj zeby dokonac dziela, stroj przeistacza go w bohatera o nadludzkiej sile. Moralnie superhero jest poukladany - miewa momenty zalamania, ale generalnie wie co dobre, a co zle. Jego swiat jest czarno-bialy, cudownie pozbawiony szarosci normalnej rzeczywistosci aksjologicznej. Jego zycie osobiste jest nie poukladane - bohater rezygnuje z milosci, zdajac sobie sprawe z konsekwencji swego zaangazowania w jakakolwiek relacje, jego super arcy sila jest przeszkoda w tworzeniu normalnego rodzinnego zycia. Bohater ma za soba ciezkie przejscia osobiste, jakas tragedia kryje sie w jego przeszlosci. Ludzkosc, ktorej sluzy swoja sila i umiejetnosciami nie zawsze jest dla niego laskawa. Oczywiscie jest przez tlum uwielbiany, ale raczej warunkowo, w zaleznosci od zaslug. Slawa i chwala nie trwa wiecznie. Bohater stawia czolo ambiwalencji ludzkich uczuc - kochaja go i boja sie go. A strach zawsze moze przerodzic sie w nienawisc. Samotnosc zatem, zawsze samotnosc i ciezar bycia Innym.
Spiderman jest typowym amerykanskim supermenem. Schemat wypelniony jest przez granatowo-czerwone ubranie, maske, ukochana, ktora sklada sie na oltarzy spolecznego zaangazowania. Ok, niech mu bedzie, ze wielka sila wymaga wielkiej odpowiedzialnosci. Cos w tym jest...
The Incredibles byli dla mnie zaskoczeniem. Pozytywnym. Schemat jakby ten sam. Ale od poczatku wiemy, ze to nie jest "powazna historia" Film zaczyna sie fragmentami z wywiadow z naszymi bohaterami. I chociaz ogladamy to samo, co w kazdej superprodukcji - ucieczki, gonitwy, intrygi, walke dobrego ze zlym, to nie jest ta sama historia! Superherosow, po pierwsze jest wielu. Po drugie, superheros zaklada rodzine. Po trzecie, w decydujacym momencie, Mr. Incredible przyznaje, ze jest slaby, ze obawia sie o swoja rodzine i to rodzinne, wspolne dzialanie prowadzi do szczesliwego zakonczenia. Superhero nie jest sam, wiecej milosc jest dla niego najwazniejsza, to milosc wygrywa z egoistycznym zdobywaniem poklasku i slawy. (Musimy ratowac rodzicow!- mowi mala Niesamowitowna. Ich zycie moze byc zagrozone, a moze nawet gorzej - ich malzenstwo! - dodaje). Niesamowite! Dodatkowym tematem tego filmiku jest problem z samokresleniem sie bohaterow, z samoidentyfikacja. Niesamowici nie sa zwyczajni i nie potrafia byc zwyczajni. Wszelkie proby stopienia sie z tlumem prowadza do depresji i narastajacego zniechecenia. "Maska jest twoja tozsamoscia" mowi niesamowita mama do swojej niesamowitej corki. Niesamowici musza byc tym kim sa. Moga zyc wsrod ludzi, w gruncie rzeczy dziela ich emocje i pragnienia, ich serca sa takie same, roznia sie tylko cialem i "supersila". Tylko tym! The Incredibles jest filmem o amerykanskich idealach, podobnie jak Supermen. O ile jednak Supermen czy Spidermen opowiada o jednostce walczacej ze zlem samotnie, The Incredibles sa wyznaniem amerykanskiej wiary w tolerancje, rodzine i wolnosc bycia tym, kim sie jest.
Dla mnie Niesamowici sa gora. Sa takim ludzkim, nie mitologicznym mitem...

środa, 21 maja 2008

D jak Dom


Dom. Prawdopodobnie jedno z najwazniejszych pojec dla wielu tysiecy, milionow ludzi. Ten fizyczny - z cegly, drewna, gliny; ten emocjonalny - przystan i bezpieczne schronienie; ten ostateczny - nasze wyobrazenie o tym skad przyszlismy i dokad zmierzamy...
Chcialam opowiedziec o domach moich fizycznych. Jakos, z dnia na dzien, coraz mniej interesuje sie "metafizyka" codziennosci:)
Pierwszy moj dom byl na ulicy Ogrodowej. Jedno z piekniejszych miejsc swiata. Niby zwyczajny czteropietrowy blok zamieszkiwany przez ludnosc robotnicza, ale otoczenie uczynilo go dla mnie magicznym. Z balkonu widzialm Piszczela! Piszczele lub Piszczela to zielone, niezagospodarowane miejsce w srodku Sandomierza. To miejsce zimowych slizgow saneczkowych, a letnich wypraw archeologicznych. Najlepsze skarby wykopywalam na gorze Pimpolimpo - skorupki starych garnkow, monety (nawet sredniowieczne), kosci. Piszczela byly grobem dla wojsk tatarskich i lokalnych - historyczna pamietka obrosla zielenia. W Piszczelach mieszkala takze malo juz historyczna Czarna Lapa - czyli nieokreslony zly duch porywajacy dzieci i robiacy z nimi "Bog Wie Co." Im starsza bylam, tym mniej sie balam Czarnej Lapy. Pamietam nawet, ze w wieku 7 lub 8 lat odwazylam sie krzyczec na Nia - przyjdz, pokaz mi sie! Byl to bowiem czas, kiedy sprawdzalam wszelkie Niewiedzilane. Bardzo chcialam zobaczyc dowody na istnienie jakiejkolwiek duchowosci. Piszczela, lekko zamglone i tajemnicze w lecie i calkowicie transparentne zima dostarczyly mi typowego wzorca Arkadii. Moja Arkadia, miejsce zabaw dzieciecych byla po prostu grobem...
Ulica Ogrodowa byla takze domem dla moich zwierzat, ktore w tamtych okresle sprowadzalam z calego miasta. Mama mowila -"ludzie zaczna gadac, ze jestes psia mama i nienormalna" No a ja po prostu rozplywalam sie w milosci do wszelkich skrzywdzonych stworzonek, karmiac je i pielegnujac. Zmiana domu przyniosla zamkniecie mojego "schroniska". Nowe mieszkanie bylo za pachnace, za nowoczesne, za lsniace na caly ten zwierzecy balagan. Przenieslismy sie do ostatniego (wowczas) bloku w miescie. Znowu mialam za oknem zielen i pola. I to bylo dobre. Kilka lat pozniej kiedy wycinali drzewa przed moim domem plakalam, czujac, ze ktos oto ostatecznie zabiera mi moje zielone dziecinstwo.
Przenioslam sie na nasza dzialka. To znaczy w myslach nasz dzialkowy domek uwazalam za swoj. Wyobrazalam sobie zycie na tych paru metrach kwadratowych, za to w otoczeniu kwitnacych drzew owocowych, ziemniakow i pomidorow.
Oczywiscie nasza przeprowadzka do nowego mieszaknia przyniosla korzysci w postaci wlasnego pokoju. Oj, bylze on, byl moim domem. Kiedy nocami siedzialam wchlaniajac magie chemiczna i fizyczna, te cztery sciany byly ostoja chroniaca mnie przed wyparowaniem, zniknieciem. Te cztery sciany odzielaly mnie od swiata, ktory stawal sie coraz bardziej bolesny, coraz mniej zrozumialy.W pewnym momencie jednak wyprowadzilam sie. Spedzilam dwa zwariowane tygodnie w opuszczonym domu niedaleko kosciola Sw. Jakuba. Wielki dom, ktory kiedys moj dziadek chcial kupic mamie, ale ta nie zgodzila, bo slyszala, ze w tym domu straszy, ze jest zamieszkaly przez duchy. Przeprowadzilam sie do nawiedzonego domu i stalam sie jego duchem. Zapalalam swiece i stawialam je w oknach, przytulalam sie do pustych scian. Wyobrazalam sobie siebie, jako osobe, ktora wtedy nie bylam, wyobrazalam sobie siebie szczesliwa.
Szpital psychiatryczny nigdy nie stal sie moim domem.
Potem mialam swoj pierwszy samodzielny dom. Z Bartuszka nazywalismy nasze mieszkanie "domeszkiem". I byl to prawdziwy, zbudowany od podstaw przez nas, dom. Czasami lekko zbyt emocjonalny, z ogromna dawka dramy, z prowizoryczna kuchnia, w ktorej sie nie gotowalo. Ale byl to dom, na osmym pietrze w Lublinie. Potem z Bartuszka mielismy jeszcze inny dom - byly klasztor Bozogrobcow, koszary wojsk austriackich, widok na Wawel. Podobno ludzie czuli w nim nasze szczescie. Ale pewnego dnia kamienica pekla, a syn wlascicielki przyniosl pistolet i polozyl go w przedpokoju. Trzeba bylo zmienic miejsce. Kilka ulic dalej, na Kazimierzu zamieszkalismy na ostatnim pietrze w zydowskiej kamienicy. Uwielbialam to mieszkanie za polke na ksiazki wbudowana w sciane, za drewniana podloge i szafe ze skrzypiacymi drzwiami. Nienawidzilam tego domu za bezsenne noce, za niepokoj i wielogodzinne szlochanie. Przenioslam sie na parter. Z Andzelka malowalysmy szafki, szorowalysmy podlogi, mylysmy okna, kupowalysmy dywany. Kamienica tetnila zyciem i muzyka. Max gral na pianinie, jego kot patrzyl lzawie zza szyby kredensu, Chopen budzil nas przez otwarte okna. Przy okraglym stoliku. przy zielonym piecu pilysmy wciaz herbate. Niekonczacy sie podwieczorek, poza czasem.Byl to jednak dom dzienny, bo nocami walesalysmy sie szukajac czegos tam i wracalysmy nad ranem. Ksiezyc pulchnie zawsze zagladal przez oknem. I wszedzie bylo tak blisko. Nad rzeke, na kaziemierzowskie podworko, na Rynek, na Grodzka do szkoly. Ludzie zagladali do naszego domu czesto. Zawsze wlasciwie ktos pukal. Przez niebieskie kwiatki w oknach przechodnie podpatrywali nasze cienie.
Kilka elementow wlasnych, ktore zawsze sie ze mna przemieszczaly- ksiazki, co roku wiecej i wiecej, lustro kupione "U ruskich" z gipsowymi ramami pociagnietymi zlotolem, koszyki wiklinowe, maly niebieski dzbanuszek. Potem mama kupila mi moje pierwsze wlasne lozko, fotel i stolik. Stalam sie rowniez wlascielka komputera. Oplywalam w rzeczy.
Byl czas, ze mialam dwa domy. I byl to czas pelen leku. Nie mialam jednej szczoteczki do zebow, ale dwie, czesc ciuchow byla tu, czesc tam, czesc ksiazek tu, czesc gdzie indziej. Tak sie zaczela moja bezdomnosc, ktora ciagnela sie przez wiele lat. Tworzylam zwiazki z mezczyznami i nie potrafilam zbudowac, stworzyc domu. Kolejne ulice, kolejne pokoje, zawsze to samo lustro, wiklinowe koszyczki i maly niebieski dzbanuszek. Wyrzucilam lozko i stolik, komputer podarowalam dziecku.
Kupilam tez dom, w ktorym nigdy nie zamieszkalam. Byl pieknie otoczony gorami i lasami. I chcialam w nim zyc - spokojnie, bez pospiechow i dazen. Chcialam piec chleb, chodzic na grzyby, robic wlasny ser. Chcialam prostoty. Ale zycie sie pokomplikowalo. Sprzedaz tego domu umozliwila mi wyjazd do Stanow, spotkanie z moim mezem i stworzenie w koncu przystani.
Mieszkam na ulicy Lesnej, ja Sylwia-Lesna, mam swoje lozko, stolik i cztery krzesla, mam wielka amerykanska kanape i polki z ksiazkami. Kiedy wychodze, przed zamknieciem drzwi, chwile patrze na moje mieszkanie i mysle sobie - oto moj dom. I jestem bardzo szczesliwa.
Dobrze miec dom, dobrze o tym wiedziec.

środa, 14 maja 2008

C - cichosza...


Gdyby ktos zapytal mnie wczoraj o najwazniejsze "c" w moim zyciu, musialabym odpowiedziec - Celtics! Wczoraj po raz pierwszy bylam na meczu amerykanskiej koszowki w ogromnej, jak na Ameryke przystalo, hali wypelnionej po brzegi bostonczykami zakochanymi w swojej druzynie. Trzeba dodac, ze bostonczyk z istoty swojej jest kibicem. Sa cztery swietosci w swiecie prawdziwego kibica - Patriots, Red Sox, Celtics i Bruins. Wiecej swietosci nie ma, w ogole nie ma nic ponad to. Prawdziwy bostonczyk wierzy tylko w swoje cztery druzyny, prawdziwy bostonczyk placi ponad tysiac dolcow zeby zobaczyc mecz, prawdziwy bostonczyk placze, gdy jego druzyna przegrywa... Wczoraj poczulam namiastke swietej sportowej wiary, wsrod tlumu dwudziestu tysiecy osob wrzeszczalam: Let's go Celtics!!! Poza tym jadlam hot-dogi, pilam coca-cole, dla odmiany krzyczalam: "Cleveland sucks!" ; probowalam nawet spiewac z innymi hymn amerykanski, ale stwierdzilam po chwili, ze moja amerykanizacja posuwa sie stanowczo za daleko i ucichlam.
I o ciszy wlasnie chcialam przy okazji mojego wewnetrznego alfabetu opowiedziec. Dla mnie cisza jest jak "przedmiot luksusowy", najwyzszej jakosci, trudno dostepny rarytas. Banalizowanie ( boze, czy taki wyraz w jezyku polskim istnieje?) o roznych ciszach, o kolorach ciszy - o ciszach bialych i szaroburych, o natezeniach ciszy, o emocjonalnym zabarwieniu ciszy, wszystko to zostawiam za soba. Chcialabym po prostu, po cichu, bez szumu nadiaru slow opowiedziec o ciszy mojej codziennej.
Kiedy zamykam drzwi za moim mezem wychodzacym do pracy, zostaje sama w ciszy. Wracam do lozka, nakrywam sie koldra i zanurzam w blogostanie nastepnych kilku kwadransow wypelnionych cichutkim strumieniem mysli. Niczego nie chce wtedy pamietac, niczego nie chce analizowac, nie chce robic planow na dzien, ktory swita za oknem. Leze sobie tak nigdzie nie pedzac i nie spieszac sie do niczego i czuje, ze wreszcie odpoczywam - od snow, od ludzi, od jezykow dwoch i dwoch swiatow moich. Moj towar luksusowy, moja najwspanialsza maseczka pieknosci, moj balsam wiecznej mlodosci, moja kuracja botoksujaca zmarszki codziennych zmagan z rzeczywistoscia.
A czasami wykorzystuje cisze uprzednio zmagazynowa i zapiklowana w sytuacjach nadmiaru slow. Czlowiek, drugie najwazniejsze "C" w moim zyciu, gada nieustannie do siebie i innych. Taka jego natura - kreacja, konstrukcja, kokieteria. Czasami trudno jest czlowiekowi nad dzielami swymi zapanowac. Wtedy rodzi sie chaos zamiast kosmosu. W pewnym momencie zorientowalam sie, ze nadmiar slow wypisywanych i wypowiadanych jest rodzajem tarczy maskujacej strach przed prawda, przed cisza. Slowa i wrzask jest rodzajem upartej samoobrony przed niewidzialnym wewnterznym przeciwnikiem. I zamurowalo mnie. Z otwarta z zadziwienia buzia uslyszalam sama siebie spierajaca sie o racje, siebie negujaca slowa wszystkich znanych mi ludzi - przyjaciol i nieznajomych, uslyszalam w koncu swoj upor. Zrozumialam, ze jestem z tych, co to zawsze maja ostatnie zdanie do dodania, ostatnie "nie" do wypowiedzenia. I zamilklam. Teraz w sytuacjach dialogu z drugim czlowiekiem otwieram zlota nakretke z balsamem ciszy - chce sluchac!, chce milczec!, chce zobaczyc czlowieka odbijajacego sie we mnie. Pyszna jest ta cisza. Ale dawkuje sobie ambrozje starannie, bo wiele mnie ona kosztuje - wysilku przymkniecia siebia, mojego nie pocieszonego i nie uciszonego ego. Niesamowite, ze po trzydziestu latach gadania, zdecydowalam sie takze posluchac, nie tylko sluchac.
Mam w swoim zyciu jeszcze jedna cisze, ktora uwielbiam. To cisza tuz po dobrym treningu aikido, kiedy siadam w seiza i czuje jak moje cialo pulsuje z radosci (hmm, nie mowie tutaj o seksie, chyba). W tym milczeniu takze mnie nie ma, nie ma mojej gadatliwej, oceniajacej, rozdrabniajacej i logicznej swiadomosci. Nie ma cogito, a jestem, cicho.

Jest jeszcze jedno wazne C. C jak ciastko. Nic na to nie poradze, ze uwielbiam slodycze, ze moglabym sie zywic wylacznie ciastem z jablkami, ze pierwsza ma poranna mysla jest mysl o ciastku z kremem. Cukier jest moja podstawowa substancja dietetyczna.

***

Ach, ciagle slysze ten kawal, wiec w koncu musze go zapisac.
Starszy mezczyzna lezy w lozku, jest umierajacy. W pewnym momencie czuje zapach gotowanych i smazonych pierogow. I nagle czuje, ze zycie znow w niego wstapilo, czuje sie silniejszy i zdrowszy. To tylko iluzja. Ale zapach pierogow wyciaga biedaka z lozka, Powloczac nogami, z pomoca swojej laski dociera do kuchni. Raj! Jego polska zona faktycznie robi pierogi, cale misy pierogow. "Dziekuje kochanie, ze zrobilas dla mnie ostatni raz pierogi" - mowi i juz chce zlapac pierwszy z brzegu pierozek gdy slyszy: "Zostaw to, te sa na pogrzeb!"

czwartek, 1 maja 2008

1 Maja

Dzis zaczelam prace dla World Citizens Party.
Hmm, dzisiaj wiec powiem tak:
The starting point for a better world is the belief that it is possible.:)
So maybe WCP's call for the World Democratic Government is a good beginning...

środa, 30 kwietnia 2008

B jak Bardzo


B w moim zyciu to po prostu "bardzo wiele rzeczy". Przez jakis czas myslalam, ze jestem "skazana na B". Zaczawszy od tego, ze wszyscy mezczyzni, w ktorych sie zakochiwalam mieli imie lub nazwisko zaczynajace sie na B, poprzez moj pierwszy wielki zakup - dom w Baczynie kolo Suchej Beskidzkiej, cudowne spedzone chwile w Bochencu, Bukownie, no i teraz przyszlo mi mieszkac w Bostonie. Ale najwazniejsze B w moim zyciu, B z ktorego to wszystko wynika, i w ktorym to wszystko spoczywa jest B jak Bog, jak Buddyzm. I nie jest to paradoks, a jesli jest, to niech tam, niech sobie bedzie. Ten paradoks jest dla mnie bardzo wazny, najwazniejszy.
Ja i Bog mielismy dluga i ciezka droge do przebycia, zanim sie wzajemnie zaakceptowalismy. Lubilismy walczyc o pierszenstwo racji, pierszenstwo wizji i kreacji. Czasami pozwalal mi wygrywac, czasami byl nieustepliwy i doprowadzal mnie tym do szalu, bo kompletnie nie rozumialam takiej zawzietosci, nie chcialam Go sluchac. Persfadowalam jak dziecku: nie zawsze mozna miec racje, czasami trzeba wysluchac czlowieka, bo a nuz jego opcja ma cos w sobie, nie mowie, ze jest lepsza, co to, to nie, ale moze wniesc jakas nowa jakosc, w koncu czlowiek ma ta wyobraznie i wolna wole nie od parady. Wydawal sie sluchac... Czasami.
Czasami moja zawzietosc byla zadziwiajaca. Uparcie nie wierzylam. Rozmawialam z Nim, klocilam sie z Nim, pertraktowalam i bylam przekona o Jego nieistnieniu. Za kazdym razem nie wahalam sie mu Tego wypomiec: "A Ciebie po prostu nie ma, nieobecni nie maja racji". Spuszczal wtedy glowe i przytakiwal: "Jesli tak uwazasz, ok, nie ma mnie". Och jakze mi bylo w takich chwilach przyjemnie. Moj Bog bardzo mnie sluchal i zaczynalam Go lubic za ta spolegliwosc i zgodnosc. Moj ateizm byl wiec na wskrosc przesiakniety Bogiem. Bogiem zgadzajacym sie ze mna, Bogiem poslusznym, Bogiem nieobecnym.
Ale Bog i ja jestesmy zbyt blisko siebie by godzic sie na takie tymczasowe kompromisy. Troche pogadalismy, troche wzajemnie sobie poplakalismy. Poplakalismy sobie glownie nad czlowiekiem i swiatem. Tutaj wlasnie pojawil sie w moim zyciu buddyzm, ktorego konstatacje o kondycji wszechswiata i praw nim rzadzacych uznalam za jak najbardziej sluszna, a moj Bog tylko pokiwal glowa: "Tak, tak, kazdy skutek ma swoja przyczyne; zycie jest procesem, swiadomosc jest procesem, wszechswiat jest ciagle zmieniajaca sie energia". I w ten sposob w moim zyciu pojawila sie wiara. Bo moj Bog powiedzial, ze tak to wyglada i ja w to uwierzylam. Na amen. Bez cienia watpliwosci. I kiedy zrozumialam, ze dostalam cos niesamowitego- laske wiary, inaczej, jakos tak bez agresji spojrzalam na Boga. Czulam sie wdzieczna, ogromnie wdzieczna, nieskonczenie wdzieczna. I On tez. Czulam sie na miejscu. I On tez. Czulam sie pogodzona. I on tez. Pewnie. Tak na prawde nie wiem jak On sie czul, bo to nie moj biznes jest.
Ale od tamtej pory po prostu gadamy, bardziej po ludzku, tak sobie dialogujemy w najlepsze i ufam mu bardzo, najbardziej. Bardziej niz sobie. W koncu to Bog jest!

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Poczatek alfabetu - aikido.


Moj alfabet "rzeczy istotnych" zaczyna sie od A.
A jak aikido.
Nie jestem chyba w stanie wyliczyc wszystkich konsekwencji wewnetrznych i zewnetrznych, zwiazanych z moja aikidocka praktyka.
Jest cos uzalezniajacego w aikido. W dojo mozna spotkac ludzi, ktorzy cwicza od lat 30 - 40 i wciaz zywa jest ich pasja. Nie wiem, czy aikido jest sztuka samoobrony; nie wiem, czy jest efektywne; nie wiem czy jest techniczne doskonale, miekkie czy twarde...Dla mnie istotne w aikido jest to, ze z czasem przynosi pewnego rodzaju pewnosc, ktora nie jest egocentryczna; jest raczej uniwersalna... Pewnosc wynika z przyswojenia zasad, ktorych nikt nie zwerbalizowal...Wiec milcze o tym.
Na poczatku, pamietam to doskonale, cieszylam sie z samego ruchu, z tego, ze kazdy trening byl wyzwaniem dla mojej pamieci ruchowej. Jak w szkole musialam zapamietac rodzaj ruchomego wiersza - wers po wersie musialam nauczyc sie recytacji. Dodatkowym elementem kazdej lekcji bylo to, ze zawsze towarzyszyla mi druga osoba, zywy czlowiek odtwarzajacy swoj wierszyk. Obydwoje dostawalismy ten sam skrypt, a jakze rozna byla interpretacja. Roznorodnosc mnie zachwycila. Zrozumialam, ze na tych lekcjach dowiaduje sie nieslychanych rzeczy nie tylko o moim partnerze i jego osobowosci widocznej w ruchach i reakcjach, ale i o sobie. Wielokrotnie przylapywalam sie na agresji, niespodziewanej zlosci, checi bycia lepsza niz jestem, zniecheceniu, nieufnosci, proznosci, egocentryzmie, a przede wszytskim na strachu. To kim jestem poza mata, przeklada sie na to, kim jestem na macie. Ale wraz z praktyka - stopniowym zapominaniu o sobie recytujacej, zaczely pojawiac sie chwile, w ktorych byl tylko wiersz, czysta poezja i jako jej nosnik pozostawalam dla siebie samej nieomal niezauwazalna. Aikido stalo sie czescia mnie, albo ja stalam sie czescia aikido. Dlatego zawsze powtarzam: aikido zawdzieczam lepsza czesc mnie.
Prawdziwym wyzwaniem stalo sie jednak bycie uchi-deshi. Oto jestem w dojo, w centrum Manhatanu i jedynym moim obowiazkiem jest cwiczyc, cwiczyc, cwiczyc. Hmmm, no jeszcze sprzatac dojo i odbierac telefony... Przez pierwszy miesiac czulam sie jak w raju - robie to co kocham i nic wiecej nie musze. Potem zachorowalam. I pewien czlowiek w dojo przekazal mi lekcje o aikido. "Aikido - powiedzial - polega na wyzbyciu sie siebie, wiec przestan byc chora i obolala, bo jest to fikcja. Slabosc i choroba nie sa czescia aikido. Znienawidz swoje cialo i pokaz mu, ze to ty nim rzadzisz, a nie ono rzadzi toba." Bzdura! - chaialam krzyczec. W ten sposob rodzi sie paranoja. Ta ideologia moze sprawdza sie w przypadku checi uczynienia z czlowieka "nadczlowieka" . Ale ja nie mam takich ambicji. Ja nie daze do bycia perfekcyjna, nie chce oswiecenia, wyzwolenia i innych bonusow wynikajacych ze "zwyciestwa nad soba". Ja wcale nie chce zwyciezac w walce ze soba, ja nawet siebie lubie... I nagle zrozumialam, ze jestem w zlym miejscu. Moja droga do aikidockiego oswiecenia zakonczyla sie przepascia - powinnam w nia skoczyc, nie pytajac sie o sens skoku, powinnam po prostu wierzyc w droge, lecz oto moja europejska natura zwyciezyla - zaczelam pytac sie "po co?, dlaczego?". No i stracilam ochote na kontynuacje. Wyprowadzilam sie z dojo. Zaczelam normalne zycie, oczywiscie kontynuujac treningi. Ale cos sie zmienilo. Moje aikido wyciszylo sie, stalo sie delikatne, bez cienia zawzietosci ( moze pasji?). Teraz trenuje nieomal jak robot. Pada haslo, wykonuje techniki. Niczego juz nie chce osiagnac, nic nie chce nikomu udowodnic, nie mam ochoty byc lepsza niz ktokolwiek. Dziekuje swojemu partnerowi, dziekuje nauczycielowi i wychodze z dojo, zapominajac o treningu.
W sobote pojechalam do NYC spotkac sie z moim polskim nauczycielem. Cud wiary powrocil do mnie na chwile. Czysta przyjemnosc cwiczenia, bycia z ludzmi, obierania ich emocji i reagowania na nie. Smiech.
Zawsze mi bedzie tego brakowalo. Bede tesknic za moim polskim sensei. Moj polski sensei mowil o zwycistwie nad bolem i strachem, ale ja zapamietalam te momenty, w ktorych cale dojo sie po prostu smialo i lekkosc "nie-dazenia" unosila sie w powietrzu.
Moj wielki sensei , ktorego rowniez brakuje mi w Cambridge na pytanie o 5 zasad aikido odpowiada - pokoj i milosc. I wlasnie w to aikido ja wierze. Sam sensei walczy ze swoim nalogiem palenia i w chwilach slabosci ( a ma ich wiele) po prostu kocha ludzi i muzyke. Jest czlowiekiem. I boli go glowa nastepnego dnia, nie cwiczy. Moj wielki sensei jest doskonalym aikidoka. A ja przestalam chciec byc doskonalym aikidoka. Chce sobie po prostu trenowac i byc czlowiekiem. Niedoskonalym.

piątek, 18 kwietnia 2008

Kilka uwag o terazniejszosci


Kazda noc bogata jest w sny. Moje mieszkanie musi "cos w sobie miec", bo jeszcze nigdy, w zadnym miejscu na swiecie, w ktorym mialam przyjemnosc i nie przyjemnosc mieszkac, nie mialam tylu snow. Moja mama zasugerowala rozwiazanie kosmiczne - skorupki jajek nalezy polozyc pod lozkiem. Wiem, ze jej "wiedza" przekracza wielokrotnie moje zrozumienie swiata. Kiedys nie moglam sie z tym pogodzic i przeciwstawialam sie maminym "przesadom". Ale starzenie sie, w moim przypadku, oznacza wieksza dawke ugodowosci i otwartosci na inne "ego". Skorupki z jajek przyniosly spokojny sen mojego meza. Spi jak dziecko. Raz na tydzien do miseczki pod lozkiem dokladam nowe wapienne skarby, swieza energie spokoju. Pomaga.
Moje senne "koszmary" nie sa tak posluszne. Cala ma zawzietosc i upor skoncentrowaly sie w "poswiadomosci", ktora nie chce sluchac modrosci Prawiecznej. To znaczy, spie o wiele lepiej, ale wciaz kazda noc jest rodzajem podrozy do przeszlosci. Jakbym nie mogla sie z nia rozstac... Tak, bo kazdy sen to rodzaj historii, ktora przenosi przeszlosc w terazniejszosc.
Od wielu juz miesiecy jestem odizolowana od mojej przeszlosci, co sobie chwale i blogoslawie. Oddalenie fizyczne pomaga mi "zlapac dystans". Jak doktor Jackyl i mister Hyde istnieje jednak Sylwia dzienna i Sylwia nocna. W dzien jestem szczesliwa i pogodzona ze swoim zyciem; wybaczylam sobie swoje bledy. W dzien wydaje mi sie, ze wszytsko jest pod kontrola swiadomosci, ze kazde uczucie jest mi znane, ze znam motywy swojego postepowania.W nocy swiat powraca w innym porzadku - nieprzewidywalnym za dnia. Kazde uczucie odslania swoja ukryta nature - strach i resentyment.
Prawie dwa lata temu przeprowadzilam na sobie terapie wstrzasowa i wydawalo mi sie, ze dotarlam do najglebszych pokladow swojego strachu.
W moich snach terazniejszych widze siebie otoczona przez ludzi, ktorych kochalam (kocham) i kazda krzywda doswiadczana w przeszlosci wraca odbita w innym zwierciadle. Jeszcze raz doswiadczam bolow rozstan, klotni, jeszcze raz jestem w srodku sytuacji, w ktorych nie wiedzialam jak powinnam sie zachowac. I mam okazje zmienic bieg wydarzen! Bo jestem w tych snach soba terazniejsza, mam wiedze o tym, co nastapilo pozniej. Moge wprowadzac korekty i ogladac sen pt. "co by bylo, gdybym wtedy postapila inaczej, zachowala sie inaczej..."
Tak na prawde zmiany sa tylko chwilowe, ogolna suma zawsze sprowadza sie do mnie w dniu dzisiejszym. Zadna alternatywa nie jest lepsza od tego, co w rzeczywistosci sie wydarzylo, zadna nie jest gorsza. Ale meczy mnie ciagle spotyknie sie w nocy z moja przeszloscia. Z nocy na noc dzwigam ciezar swojej historii. Jakbym byla zbudowana z jakiejs bardzo delikatnej substancji, w ktorej kazde wydarzenie wyrzezbia skaze, ryse, natychmiast utrwalana i nieusuwalna. Mam tylko nadzieje, ze sny sa ostatnim miejscem oporu mojej przeszlosci. Kazdy jej fragment przepracowalam swiadomie, teraz pora na oniryczna bitwe. Mam nadzieje, ze pozwole wygrac mojej historii i w koncu sie uspokoi, poczuje zaakceptowana:)
***
Chodze znow do szkoly! Od dwudziestu paru lat chodze do szkoly! Chyba lubie sie uczyc...A moze to kwestia wiecznych kompleksow, wiecznego czucia sie "nie do". Niewazne. Tym razem ucze sie sztuki dyskusji po angielsku i czytam angielska literature. Uwielbiam swoj nowy jezyk, chociaz sprawia mi tyle klopotow i meka jest moja codzienna. Moje wspolklasowiczki ( same kobiety!) tworza cudowna mieszanke kultur - Japonia, Wietnam, Tajwan, Korea, Belgia, Bulgaria, Niemcy, Wenezuala, Brazylia, Egipt, Maroko, Iran i Polska. Dyskusje na temat roznic kulturowych, stereotypow myslowych, polityki, religii, etykiety i etyki, mniam, mniam, czysta przyjemnosc. Uwielbiam te lekcje. Wczoraj rozmawialismy o sytuacji kobiety w Ameryce, w porownaniu do naszych krajow. Dyskusja zaczela byc bardzo osobista. I nagle okazalo sie, ze niemal wszystkie opowiadamy ta sama historie. Dobra praca i wyksztalcenie w naszych krajach ojczystych i nagle ta Ameryka, w ktorej z powodu jezyka, badz roznic kulturowych czujemy sie lekko wyobcowane; ta Ameryka , w ktorej chcemy znalezc swoje miejsce i byc soba - nie sprzataczka, nie po prostu zona, gospodynia domowa, wyprowadzaczka psow...Chcemy swojej malutkiej niezaleznosci i godnosci. Nie jestem wyjatkowa! Hurra!
***
Kolejna sprawa jest moja praca. Dostalam prace! Cud! Bede pracowac dokladnie tak samo jak w Polsce. Cud! CUD!
Jutro pierwsze spotkanie zarzadu mojej organizacji: World Citizens Party - Partia Obywateli Swiata. Jest to organizacja non-profit.Glownym celem WCP jest reorganizacja Organizacji Narodow Zjednoczonych tak, by utworzyc wielonarodowy organ egzekucyjny i prawodawczy skladajacy sie z przedstawicieli wszystkich krajow nalezacych do ONZ, wybranych w proporcjonalnych, demokratycznych wyborach; taki Rzad na poziomie globalnym. WCP ocenia ONZ jako organizacja lekko juz skostniala i wymagajaca odswiezenia, po to, by sprawnie reagowac na zagrozenia pojawiajace sie na swiecie.
WCP ma takze swoje ambicje wyborcze, jako tak zwana "trzecia partia" liczy na poparcie w wyborach parlamentarnych.
Glownym zadaniem WCP sa dzialania pro-pokojowe - lobbing przeciw-wojenny ( a wiadomo, ze ten temat stanowi teraz w Ameryce top hot 10).
Dostalam piekne stanowisko zatytulowane managing director. Nie wiem co z tak piekna nazwa poczac. Ale sytuacja przypomina mi mocno moja polska przeszlosc.
Partia dostala w spadku jakies pieniazki i bedzie wydawac je glownie na ulotki, organizacje zebran, ewentualnie jakies materialy anty-wojonne, pro-edukacyjne.
Oczywiscie boje sie jak cholera, o ile w Polsce mialam swoja bron - jezyk, tutaj jestem tego pozbawiona. Ale biore na siebie to wyzwanie. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni...

czwartek, 3 kwietnia 2008

Historia pewnej kobiety


Ojciec Dany byl pastorem, murzynskim wieszczem, ktorego kazania porywaly tlumy. W czasie gdy on zakladal kolejne koscioly, jego zona rodzila dzieci. Dana byla ostatnia. Swieta rodzina przemieszczala sie z miejsca na miejsce znajdujac coraz to nowych wyznawcow, spiewajac i wielbiac Pana w duchu Gospel. W koncu pastor zostal "biskupem". Nie mozna bylo wspiac sie wyzej. Przez lata religijnej tulaczki Dana nie mogla znalezc przyjaciol, wszedzie byla za krotko zeby nawiazac prawdziwe relacje; zyla sobie zatem w swiecie swoich marzen. Marzyla zeby byc piekna - jak jej siostra, ale nie byla. Marzyla, zeby miec talent aktorski - jak jej brat, ale nie miala. Marzyla o dobrym wyksztalceniu, ale jakos nie mogla skupic sie w szkole. Byla gruba, bardzo gruba. Nie spotykala sie z nikim, bo wstydzila sie swojego ciala. Wiedziala, ze w tym ciele jest jakas dusza, ale nie mogla jej znalezc pod faldami tluszczu. Czula sie bardzo samotna w tej wspanialej rodzinie, w ktorej wszyscy gdzies biegli, by sie spelnic, by zostac zauwazonymi... Ona nie musiala sie starac, zawsze byla zauwazana, trudno bylo przegapic takiego hipopotama.
Niektorzy lubia grube dziewczynki. Miala 19 lat kiedy jej dziadek w piekne letnie popoludnie zgwalcil ja. Nikomu nie powiedziala ani slowa. Wziela prysznic. Powtorzylo sie to jeszcze pare razy. Nic nie mowila, brala prysznic. "Zmyjesz sobie skore" - ostrzegala mama. Wlasnie skonczyla 20 lat, gdy wyladowala w szpitalu. Odeszly jej wody plodowe. Urodzila syna. Wszyscy byli zaskoczeni bo nikt nie wiedzial o ciazy. Ojciec przyjechal po nia do szpitala. Powiedzial - wszystko bedzie dobrze. Pierwszy raz w zyciu pomyslala - tak, wszystko bedzie dobrze, bo mam teraz syna, ktoremu dam milosc; mam kogos. Ojciec wsadzil ja do samochodu i pojechali do domu. Samochod zatrzymal sie tylko raz na swiatlach. Otworzyly sie drzwi, czyjes rece wyrwaly zawiniatko z niemowlakiem. Pustka w brzuchu i pustka przytulana do serca bolaly Dane. Ojciec powiedzial - wszystko bedzie dobrze, jestem pastorem, a ty wrocisz do szkoly. Od tamtej pory nie bylo dnia, zeby nie myslala o swoim synku. Uczyla sie i chudla. Pewnego dnia obudziwszy sie i spojrzawszy w lustro zobaczyla dziewczyne, ktora zawsze chciala byc. Piekna, mloda, wyksztalcona murzynke, corke pastora 6000 kosciola. Byla gotowa zaczac wszystko od nowa. Dawno przebaczyla swojemu dziadkowi - byl niewolnikiem, na jego plecach zaznaczono pietno nieposluszenstwa, wyryto cudza wole; mial ciezkie zycie. Pewnego dnia przyszedl do Dany mezczyzna. Powiedzial: zakochalem sie i chce zebys zostala moja zona. Zgodzila sie iustalila termin nastepnego spotkania z kalendarzykiem w reku. Kilka dni pozniej pod dom podjechal samochod z dobrze zapowiadajacym sie prawnikiem. Powiedzial: zakochalem sie i chce zebys byla moja zona. Zgodzila sie i zastanawiala sie jak splawic poprzedniego kandydata. Pewnego wieczoru w domu rodzicow goscil mlody, przystojny doktor. Powiedzial: potrzebuje Cie. Natychmiast wyszla za niego za maz. Tylko on znal szyfr do jej serca - potrzebuje Cie! Teraz miala projekt. Uczynic zycie swojego mezczyzny pieknym i szczesliwym. Nie bylo latwo. On pil, ona wciaz jadla, wracajac do swojej natury - ukrycia. Urodzily sie im dzieci. Peter nie wracal zbyt czesto do domu - byl zajety "robieniem pieniedzy" i piciem oczywiscie. Zaczela go sledzic, ukryta pod kocem na tylnym siedzeniu samochodu, popadajac w chorobliwa zazdrosc. Kiedy zadzwonila do domu ze szpitala z wiadomoscia "mamy syna" telefon odebrala inna kobieta. Mimo to wciaz kochala swojego meza, wciaz wierzyla w swoj projekt. Jeszcze wszystko jest mozliwe. Stworzymy dom idealny. Powtarzala.
Nic jednak nie bylo idealne. Kiedy corka miala lat nascie przyszla do Dany i oswiadczyla: jestem lesbijka. "Nie, nie jestes" - odpowiedziala Dana. Przez 10 lat nie widziala swojej corki, ktora blakala sie po swiecie w poszukiwaniu milosci. Jak wszyscy. Pewnego dnia Dana dostala telefon: "Mamo, wychodze za maz". Jak to? - pomyslala Dana, ale nie pytala sie o nic , tylko wsiadla w samolot i poleciala zobaczyc wybranke serca swojej corki. To byl mezczyzna. Corka Dany byla szczesliwa. Jej malzenstwo nie trwalo jednak dlugo. Po 6 miesiacach maz corki umarl.
Rok pozniej syn Dany powiedzial: "Mamo, jestem homoseksulista". OK - powiedziala Dana. "I mam AIDS" - dodal. " Nie, nie masz" - odpowiedziala Dana. Nie chciala go stracic. A jednak. Dwa lata pozniej, Dana i jej maz siedzieli przy lozku szpitalnym patrzac jak ich syn odchodzi. Prawie nie plakali. Czuli dziwny spokoj. Maz Dany nie pil juz od paru lat, ona w koncu nie zajadala swoich nadzieji. Kilka lat pozniej Dana pozegnala sie z Peterem. Podziekowal za projekt, przeprosil za niemozliwosc realizacji. Oboje sie smiali.
Cztery lata temu, siostra Dany zaprosila ja na swieta. Przy swiatecznym stole wyznala, ze jej drugi syn jest adoptowany, jest wlasciwie dzieckiem Dany. Po czterdziestu latach Dana trzymala w ramionach swojego synka.
Jest nadzieja - powtarzala caly czas. I wiara. A najwazniejsza jest milosc - milosc bezwarunkowa. Trudno sie jej nauczyc. Ale teraz ja czuje...

Nie moglam powstrzymac placzu. Przez moment mialam wrazenie, ze rozmawiam ze swieta. Ale nie, to byla zwyczajna kobieta po siedemdziesiatce...