środa, 30 kwietnia 2008

B jak Bardzo


B w moim zyciu to po prostu "bardzo wiele rzeczy". Przez jakis czas myslalam, ze jestem "skazana na B". Zaczawszy od tego, ze wszyscy mezczyzni, w ktorych sie zakochiwalam mieli imie lub nazwisko zaczynajace sie na B, poprzez moj pierwszy wielki zakup - dom w Baczynie kolo Suchej Beskidzkiej, cudowne spedzone chwile w Bochencu, Bukownie, no i teraz przyszlo mi mieszkac w Bostonie. Ale najwazniejsze B w moim zyciu, B z ktorego to wszystko wynika, i w ktorym to wszystko spoczywa jest B jak Bog, jak Buddyzm. I nie jest to paradoks, a jesli jest, to niech tam, niech sobie bedzie. Ten paradoks jest dla mnie bardzo wazny, najwazniejszy.
Ja i Bog mielismy dluga i ciezka droge do przebycia, zanim sie wzajemnie zaakceptowalismy. Lubilismy walczyc o pierszenstwo racji, pierszenstwo wizji i kreacji. Czasami pozwalal mi wygrywac, czasami byl nieustepliwy i doprowadzal mnie tym do szalu, bo kompletnie nie rozumialam takiej zawzietosci, nie chcialam Go sluchac. Persfadowalam jak dziecku: nie zawsze mozna miec racje, czasami trzeba wysluchac czlowieka, bo a nuz jego opcja ma cos w sobie, nie mowie, ze jest lepsza, co to, to nie, ale moze wniesc jakas nowa jakosc, w koncu czlowiek ma ta wyobraznie i wolna wole nie od parady. Wydawal sie sluchac... Czasami.
Czasami moja zawzietosc byla zadziwiajaca. Uparcie nie wierzylam. Rozmawialam z Nim, klocilam sie z Nim, pertraktowalam i bylam przekona o Jego nieistnieniu. Za kazdym razem nie wahalam sie mu Tego wypomiec: "A Ciebie po prostu nie ma, nieobecni nie maja racji". Spuszczal wtedy glowe i przytakiwal: "Jesli tak uwazasz, ok, nie ma mnie". Och jakze mi bylo w takich chwilach przyjemnie. Moj Bog bardzo mnie sluchal i zaczynalam Go lubic za ta spolegliwosc i zgodnosc. Moj ateizm byl wiec na wskrosc przesiakniety Bogiem. Bogiem zgadzajacym sie ze mna, Bogiem poslusznym, Bogiem nieobecnym.
Ale Bog i ja jestesmy zbyt blisko siebie by godzic sie na takie tymczasowe kompromisy. Troche pogadalismy, troche wzajemnie sobie poplakalismy. Poplakalismy sobie glownie nad czlowiekiem i swiatem. Tutaj wlasnie pojawil sie w moim zyciu buddyzm, ktorego konstatacje o kondycji wszechswiata i praw nim rzadzacych uznalam za jak najbardziej sluszna, a moj Bog tylko pokiwal glowa: "Tak, tak, kazdy skutek ma swoja przyczyne; zycie jest procesem, swiadomosc jest procesem, wszechswiat jest ciagle zmieniajaca sie energia". I w ten sposob w moim zyciu pojawila sie wiara. Bo moj Bog powiedzial, ze tak to wyglada i ja w to uwierzylam. Na amen. Bez cienia watpliwosci. I kiedy zrozumialam, ze dostalam cos niesamowitego- laske wiary, inaczej, jakos tak bez agresji spojrzalam na Boga. Czulam sie wdzieczna, ogromnie wdzieczna, nieskonczenie wdzieczna. I On tez. Czulam sie na miejscu. I On tez. Czulam sie pogodzona. I on tez. Pewnie. Tak na prawde nie wiem jak On sie czul, bo to nie moj biznes jest.
Ale od tamtej pory po prostu gadamy, bardziej po ludzku, tak sobie dialogujemy w najlepsze i ufam mu bardzo, najbardziej. Bardziej niz sobie. W koncu to Bog jest!

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Poczatek alfabetu - aikido.


Moj alfabet "rzeczy istotnych" zaczyna sie od A.
A jak aikido.
Nie jestem chyba w stanie wyliczyc wszystkich konsekwencji wewnetrznych i zewnetrznych, zwiazanych z moja aikidocka praktyka.
Jest cos uzalezniajacego w aikido. W dojo mozna spotkac ludzi, ktorzy cwicza od lat 30 - 40 i wciaz zywa jest ich pasja. Nie wiem, czy aikido jest sztuka samoobrony; nie wiem, czy jest efektywne; nie wiem czy jest techniczne doskonale, miekkie czy twarde...Dla mnie istotne w aikido jest to, ze z czasem przynosi pewnego rodzaju pewnosc, ktora nie jest egocentryczna; jest raczej uniwersalna... Pewnosc wynika z przyswojenia zasad, ktorych nikt nie zwerbalizowal...Wiec milcze o tym.
Na poczatku, pamietam to doskonale, cieszylam sie z samego ruchu, z tego, ze kazdy trening byl wyzwaniem dla mojej pamieci ruchowej. Jak w szkole musialam zapamietac rodzaj ruchomego wiersza - wers po wersie musialam nauczyc sie recytacji. Dodatkowym elementem kazdej lekcji bylo to, ze zawsze towarzyszyla mi druga osoba, zywy czlowiek odtwarzajacy swoj wierszyk. Obydwoje dostawalismy ten sam skrypt, a jakze rozna byla interpretacja. Roznorodnosc mnie zachwycila. Zrozumialam, ze na tych lekcjach dowiaduje sie nieslychanych rzeczy nie tylko o moim partnerze i jego osobowosci widocznej w ruchach i reakcjach, ale i o sobie. Wielokrotnie przylapywalam sie na agresji, niespodziewanej zlosci, checi bycia lepsza niz jestem, zniecheceniu, nieufnosci, proznosci, egocentryzmie, a przede wszytskim na strachu. To kim jestem poza mata, przeklada sie na to, kim jestem na macie. Ale wraz z praktyka - stopniowym zapominaniu o sobie recytujacej, zaczely pojawiac sie chwile, w ktorych byl tylko wiersz, czysta poezja i jako jej nosnik pozostawalam dla siebie samej nieomal niezauwazalna. Aikido stalo sie czescia mnie, albo ja stalam sie czescia aikido. Dlatego zawsze powtarzam: aikido zawdzieczam lepsza czesc mnie.
Prawdziwym wyzwaniem stalo sie jednak bycie uchi-deshi. Oto jestem w dojo, w centrum Manhatanu i jedynym moim obowiazkiem jest cwiczyc, cwiczyc, cwiczyc. Hmmm, no jeszcze sprzatac dojo i odbierac telefony... Przez pierwszy miesiac czulam sie jak w raju - robie to co kocham i nic wiecej nie musze. Potem zachorowalam. I pewien czlowiek w dojo przekazal mi lekcje o aikido. "Aikido - powiedzial - polega na wyzbyciu sie siebie, wiec przestan byc chora i obolala, bo jest to fikcja. Slabosc i choroba nie sa czescia aikido. Znienawidz swoje cialo i pokaz mu, ze to ty nim rzadzisz, a nie ono rzadzi toba." Bzdura! - chaialam krzyczec. W ten sposob rodzi sie paranoja. Ta ideologia moze sprawdza sie w przypadku checi uczynienia z czlowieka "nadczlowieka" . Ale ja nie mam takich ambicji. Ja nie daze do bycia perfekcyjna, nie chce oswiecenia, wyzwolenia i innych bonusow wynikajacych ze "zwyciestwa nad soba". Ja wcale nie chce zwyciezac w walce ze soba, ja nawet siebie lubie... I nagle zrozumialam, ze jestem w zlym miejscu. Moja droga do aikidockiego oswiecenia zakonczyla sie przepascia - powinnam w nia skoczyc, nie pytajac sie o sens skoku, powinnam po prostu wierzyc w droge, lecz oto moja europejska natura zwyciezyla - zaczelam pytac sie "po co?, dlaczego?". No i stracilam ochote na kontynuacje. Wyprowadzilam sie z dojo. Zaczelam normalne zycie, oczywiscie kontynuujac treningi. Ale cos sie zmienilo. Moje aikido wyciszylo sie, stalo sie delikatne, bez cienia zawzietosci ( moze pasji?). Teraz trenuje nieomal jak robot. Pada haslo, wykonuje techniki. Niczego juz nie chce osiagnac, nic nie chce nikomu udowodnic, nie mam ochoty byc lepsza niz ktokolwiek. Dziekuje swojemu partnerowi, dziekuje nauczycielowi i wychodze z dojo, zapominajac o treningu.
W sobote pojechalam do NYC spotkac sie z moim polskim nauczycielem. Cud wiary powrocil do mnie na chwile. Czysta przyjemnosc cwiczenia, bycia z ludzmi, obierania ich emocji i reagowania na nie. Smiech.
Zawsze mi bedzie tego brakowalo. Bede tesknic za moim polskim sensei. Moj polski sensei mowil o zwycistwie nad bolem i strachem, ale ja zapamietalam te momenty, w ktorych cale dojo sie po prostu smialo i lekkosc "nie-dazenia" unosila sie w powietrzu.
Moj wielki sensei , ktorego rowniez brakuje mi w Cambridge na pytanie o 5 zasad aikido odpowiada - pokoj i milosc. I wlasnie w to aikido ja wierze. Sam sensei walczy ze swoim nalogiem palenia i w chwilach slabosci ( a ma ich wiele) po prostu kocha ludzi i muzyke. Jest czlowiekiem. I boli go glowa nastepnego dnia, nie cwiczy. Moj wielki sensei jest doskonalym aikidoka. A ja przestalam chciec byc doskonalym aikidoka. Chce sobie po prostu trenowac i byc czlowiekiem. Niedoskonalym.

piątek, 18 kwietnia 2008

Kilka uwag o terazniejszosci


Kazda noc bogata jest w sny. Moje mieszkanie musi "cos w sobie miec", bo jeszcze nigdy, w zadnym miejscu na swiecie, w ktorym mialam przyjemnosc i nie przyjemnosc mieszkac, nie mialam tylu snow. Moja mama zasugerowala rozwiazanie kosmiczne - skorupki jajek nalezy polozyc pod lozkiem. Wiem, ze jej "wiedza" przekracza wielokrotnie moje zrozumienie swiata. Kiedys nie moglam sie z tym pogodzic i przeciwstawialam sie maminym "przesadom". Ale starzenie sie, w moim przypadku, oznacza wieksza dawke ugodowosci i otwartosci na inne "ego". Skorupki z jajek przyniosly spokojny sen mojego meza. Spi jak dziecko. Raz na tydzien do miseczki pod lozkiem dokladam nowe wapienne skarby, swieza energie spokoju. Pomaga.
Moje senne "koszmary" nie sa tak posluszne. Cala ma zawzietosc i upor skoncentrowaly sie w "poswiadomosci", ktora nie chce sluchac modrosci Prawiecznej. To znaczy, spie o wiele lepiej, ale wciaz kazda noc jest rodzajem podrozy do przeszlosci. Jakbym nie mogla sie z nia rozstac... Tak, bo kazdy sen to rodzaj historii, ktora przenosi przeszlosc w terazniejszosc.
Od wielu juz miesiecy jestem odizolowana od mojej przeszlosci, co sobie chwale i blogoslawie. Oddalenie fizyczne pomaga mi "zlapac dystans". Jak doktor Jackyl i mister Hyde istnieje jednak Sylwia dzienna i Sylwia nocna. W dzien jestem szczesliwa i pogodzona ze swoim zyciem; wybaczylam sobie swoje bledy. W dzien wydaje mi sie, ze wszytsko jest pod kontrola swiadomosci, ze kazde uczucie jest mi znane, ze znam motywy swojego postepowania.W nocy swiat powraca w innym porzadku - nieprzewidywalnym za dnia. Kazde uczucie odslania swoja ukryta nature - strach i resentyment.
Prawie dwa lata temu przeprowadzilam na sobie terapie wstrzasowa i wydawalo mi sie, ze dotarlam do najglebszych pokladow swojego strachu.
W moich snach terazniejszych widze siebie otoczona przez ludzi, ktorych kochalam (kocham) i kazda krzywda doswiadczana w przeszlosci wraca odbita w innym zwierciadle. Jeszcze raz doswiadczam bolow rozstan, klotni, jeszcze raz jestem w srodku sytuacji, w ktorych nie wiedzialam jak powinnam sie zachowac. I mam okazje zmienic bieg wydarzen! Bo jestem w tych snach soba terazniejsza, mam wiedze o tym, co nastapilo pozniej. Moge wprowadzac korekty i ogladac sen pt. "co by bylo, gdybym wtedy postapila inaczej, zachowala sie inaczej..."
Tak na prawde zmiany sa tylko chwilowe, ogolna suma zawsze sprowadza sie do mnie w dniu dzisiejszym. Zadna alternatywa nie jest lepsza od tego, co w rzeczywistosci sie wydarzylo, zadna nie jest gorsza. Ale meczy mnie ciagle spotyknie sie w nocy z moja przeszloscia. Z nocy na noc dzwigam ciezar swojej historii. Jakbym byla zbudowana z jakiejs bardzo delikatnej substancji, w ktorej kazde wydarzenie wyrzezbia skaze, ryse, natychmiast utrwalana i nieusuwalna. Mam tylko nadzieje, ze sny sa ostatnim miejscem oporu mojej przeszlosci. Kazdy jej fragment przepracowalam swiadomie, teraz pora na oniryczna bitwe. Mam nadzieje, ze pozwole wygrac mojej historii i w koncu sie uspokoi, poczuje zaakceptowana:)
***
Chodze znow do szkoly! Od dwudziestu paru lat chodze do szkoly! Chyba lubie sie uczyc...A moze to kwestia wiecznych kompleksow, wiecznego czucia sie "nie do". Niewazne. Tym razem ucze sie sztuki dyskusji po angielsku i czytam angielska literature. Uwielbiam swoj nowy jezyk, chociaz sprawia mi tyle klopotow i meka jest moja codzienna. Moje wspolklasowiczki ( same kobiety!) tworza cudowna mieszanke kultur - Japonia, Wietnam, Tajwan, Korea, Belgia, Bulgaria, Niemcy, Wenezuala, Brazylia, Egipt, Maroko, Iran i Polska. Dyskusje na temat roznic kulturowych, stereotypow myslowych, polityki, religii, etykiety i etyki, mniam, mniam, czysta przyjemnosc. Uwielbiam te lekcje. Wczoraj rozmawialismy o sytuacji kobiety w Ameryce, w porownaniu do naszych krajow. Dyskusja zaczela byc bardzo osobista. I nagle okazalo sie, ze niemal wszystkie opowiadamy ta sama historie. Dobra praca i wyksztalcenie w naszych krajach ojczystych i nagle ta Ameryka, w ktorej z powodu jezyka, badz roznic kulturowych czujemy sie lekko wyobcowane; ta Ameryka , w ktorej chcemy znalezc swoje miejsce i byc soba - nie sprzataczka, nie po prostu zona, gospodynia domowa, wyprowadzaczka psow...Chcemy swojej malutkiej niezaleznosci i godnosci. Nie jestem wyjatkowa! Hurra!
***
Kolejna sprawa jest moja praca. Dostalam prace! Cud! Bede pracowac dokladnie tak samo jak w Polsce. Cud! CUD!
Jutro pierwsze spotkanie zarzadu mojej organizacji: World Citizens Party - Partia Obywateli Swiata. Jest to organizacja non-profit.Glownym celem WCP jest reorganizacja Organizacji Narodow Zjednoczonych tak, by utworzyc wielonarodowy organ egzekucyjny i prawodawczy skladajacy sie z przedstawicieli wszystkich krajow nalezacych do ONZ, wybranych w proporcjonalnych, demokratycznych wyborach; taki Rzad na poziomie globalnym. WCP ocenia ONZ jako organizacja lekko juz skostniala i wymagajaca odswiezenia, po to, by sprawnie reagowac na zagrozenia pojawiajace sie na swiecie.
WCP ma takze swoje ambicje wyborcze, jako tak zwana "trzecia partia" liczy na poparcie w wyborach parlamentarnych.
Glownym zadaniem WCP sa dzialania pro-pokojowe - lobbing przeciw-wojenny ( a wiadomo, ze ten temat stanowi teraz w Ameryce top hot 10).
Dostalam piekne stanowisko zatytulowane managing director. Nie wiem co z tak piekna nazwa poczac. Ale sytuacja przypomina mi mocno moja polska przeszlosc.
Partia dostala w spadku jakies pieniazki i bedzie wydawac je glownie na ulotki, organizacje zebran, ewentualnie jakies materialy anty-wojonne, pro-edukacyjne.
Oczywiscie boje sie jak cholera, o ile w Polsce mialam swoja bron - jezyk, tutaj jestem tego pozbawiona. Ale biore na siebie to wyzwanie. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni...

czwartek, 3 kwietnia 2008

Historia pewnej kobiety


Ojciec Dany byl pastorem, murzynskim wieszczem, ktorego kazania porywaly tlumy. W czasie gdy on zakladal kolejne koscioly, jego zona rodzila dzieci. Dana byla ostatnia. Swieta rodzina przemieszczala sie z miejsca na miejsce znajdujac coraz to nowych wyznawcow, spiewajac i wielbiac Pana w duchu Gospel. W koncu pastor zostal "biskupem". Nie mozna bylo wspiac sie wyzej. Przez lata religijnej tulaczki Dana nie mogla znalezc przyjaciol, wszedzie byla za krotko zeby nawiazac prawdziwe relacje; zyla sobie zatem w swiecie swoich marzen. Marzyla zeby byc piekna - jak jej siostra, ale nie byla. Marzyla, zeby miec talent aktorski - jak jej brat, ale nie miala. Marzyla o dobrym wyksztalceniu, ale jakos nie mogla skupic sie w szkole. Byla gruba, bardzo gruba. Nie spotykala sie z nikim, bo wstydzila sie swojego ciala. Wiedziala, ze w tym ciele jest jakas dusza, ale nie mogla jej znalezc pod faldami tluszczu. Czula sie bardzo samotna w tej wspanialej rodzinie, w ktorej wszyscy gdzies biegli, by sie spelnic, by zostac zauwazonymi... Ona nie musiala sie starac, zawsze byla zauwazana, trudno bylo przegapic takiego hipopotama.
Niektorzy lubia grube dziewczynki. Miala 19 lat kiedy jej dziadek w piekne letnie popoludnie zgwalcil ja. Nikomu nie powiedziala ani slowa. Wziela prysznic. Powtorzylo sie to jeszcze pare razy. Nic nie mowila, brala prysznic. "Zmyjesz sobie skore" - ostrzegala mama. Wlasnie skonczyla 20 lat, gdy wyladowala w szpitalu. Odeszly jej wody plodowe. Urodzila syna. Wszyscy byli zaskoczeni bo nikt nie wiedzial o ciazy. Ojciec przyjechal po nia do szpitala. Powiedzial - wszystko bedzie dobrze. Pierwszy raz w zyciu pomyslala - tak, wszystko bedzie dobrze, bo mam teraz syna, ktoremu dam milosc; mam kogos. Ojciec wsadzil ja do samochodu i pojechali do domu. Samochod zatrzymal sie tylko raz na swiatlach. Otworzyly sie drzwi, czyjes rece wyrwaly zawiniatko z niemowlakiem. Pustka w brzuchu i pustka przytulana do serca bolaly Dane. Ojciec powiedzial - wszystko bedzie dobrze, jestem pastorem, a ty wrocisz do szkoly. Od tamtej pory nie bylo dnia, zeby nie myslala o swoim synku. Uczyla sie i chudla. Pewnego dnia obudziwszy sie i spojrzawszy w lustro zobaczyla dziewczyne, ktora zawsze chciala byc. Piekna, mloda, wyksztalcona murzynke, corke pastora 6000 kosciola. Byla gotowa zaczac wszystko od nowa. Dawno przebaczyla swojemu dziadkowi - byl niewolnikiem, na jego plecach zaznaczono pietno nieposluszenstwa, wyryto cudza wole; mial ciezkie zycie. Pewnego dnia przyszedl do Dany mezczyzna. Powiedzial: zakochalem sie i chce zebys zostala moja zona. Zgodzila sie iustalila termin nastepnego spotkania z kalendarzykiem w reku. Kilka dni pozniej pod dom podjechal samochod z dobrze zapowiadajacym sie prawnikiem. Powiedzial: zakochalem sie i chce zebys byla moja zona. Zgodzila sie i zastanawiala sie jak splawic poprzedniego kandydata. Pewnego wieczoru w domu rodzicow goscil mlody, przystojny doktor. Powiedzial: potrzebuje Cie. Natychmiast wyszla za niego za maz. Tylko on znal szyfr do jej serca - potrzebuje Cie! Teraz miala projekt. Uczynic zycie swojego mezczyzny pieknym i szczesliwym. Nie bylo latwo. On pil, ona wciaz jadla, wracajac do swojej natury - ukrycia. Urodzily sie im dzieci. Peter nie wracal zbyt czesto do domu - byl zajety "robieniem pieniedzy" i piciem oczywiscie. Zaczela go sledzic, ukryta pod kocem na tylnym siedzeniu samochodu, popadajac w chorobliwa zazdrosc. Kiedy zadzwonila do domu ze szpitala z wiadomoscia "mamy syna" telefon odebrala inna kobieta. Mimo to wciaz kochala swojego meza, wciaz wierzyla w swoj projekt. Jeszcze wszystko jest mozliwe. Stworzymy dom idealny. Powtarzala.
Nic jednak nie bylo idealne. Kiedy corka miala lat nascie przyszla do Dany i oswiadczyla: jestem lesbijka. "Nie, nie jestes" - odpowiedziala Dana. Przez 10 lat nie widziala swojej corki, ktora blakala sie po swiecie w poszukiwaniu milosci. Jak wszyscy. Pewnego dnia Dana dostala telefon: "Mamo, wychodze za maz". Jak to? - pomyslala Dana, ale nie pytala sie o nic , tylko wsiadla w samolot i poleciala zobaczyc wybranke serca swojej corki. To byl mezczyzna. Corka Dany byla szczesliwa. Jej malzenstwo nie trwalo jednak dlugo. Po 6 miesiacach maz corki umarl.
Rok pozniej syn Dany powiedzial: "Mamo, jestem homoseksulista". OK - powiedziala Dana. "I mam AIDS" - dodal. " Nie, nie masz" - odpowiedziala Dana. Nie chciala go stracic. A jednak. Dwa lata pozniej, Dana i jej maz siedzieli przy lozku szpitalnym patrzac jak ich syn odchodzi. Prawie nie plakali. Czuli dziwny spokoj. Maz Dany nie pil juz od paru lat, ona w koncu nie zajadala swoich nadzieji. Kilka lat pozniej Dana pozegnala sie z Peterem. Podziekowal za projekt, przeprosil za niemozliwosc realizacji. Oboje sie smiali.
Cztery lata temu, siostra Dany zaprosila ja na swieta. Przy swiatecznym stole wyznala, ze jej drugi syn jest adoptowany, jest wlasciwie dzieckiem Dany. Po czterdziestu latach Dana trzymala w ramionach swojego synka.
Jest nadzieja - powtarzala caly czas. I wiara. A najwazniejsza jest milosc - milosc bezwarunkowa. Trudno sie jej nauczyc. Ale teraz ja czuje...

Nie moglam powstrzymac placzu. Przez moment mialam wrazenie, ze rozmawiam ze swieta. Ale nie, to byla zwyczajna kobieta po siedemdziesiatce...