środa, 21 maja 2008

D jak Dom


Dom. Prawdopodobnie jedno z najwazniejszych pojec dla wielu tysiecy, milionow ludzi. Ten fizyczny - z cegly, drewna, gliny; ten emocjonalny - przystan i bezpieczne schronienie; ten ostateczny - nasze wyobrazenie o tym skad przyszlismy i dokad zmierzamy...
Chcialam opowiedziec o domach moich fizycznych. Jakos, z dnia na dzien, coraz mniej interesuje sie "metafizyka" codziennosci:)
Pierwszy moj dom byl na ulicy Ogrodowej. Jedno z piekniejszych miejsc swiata. Niby zwyczajny czteropietrowy blok zamieszkiwany przez ludnosc robotnicza, ale otoczenie uczynilo go dla mnie magicznym. Z balkonu widzialm Piszczela! Piszczele lub Piszczela to zielone, niezagospodarowane miejsce w srodku Sandomierza. To miejsce zimowych slizgow saneczkowych, a letnich wypraw archeologicznych. Najlepsze skarby wykopywalam na gorze Pimpolimpo - skorupki starych garnkow, monety (nawet sredniowieczne), kosci. Piszczela byly grobem dla wojsk tatarskich i lokalnych - historyczna pamietka obrosla zielenia. W Piszczelach mieszkala takze malo juz historyczna Czarna Lapa - czyli nieokreslony zly duch porywajacy dzieci i robiacy z nimi "Bog Wie Co." Im starsza bylam, tym mniej sie balam Czarnej Lapy. Pamietam nawet, ze w wieku 7 lub 8 lat odwazylam sie krzyczec na Nia - przyjdz, pokaz mi sie! Byl to bowiem czas, kiedy sprawdzalam wszelkie Niewiedzilane. Bardzo chcialam zobaczyc dowody na istnienie jakiejkolwiek duchowosci. Piszczela, lekko zamglone i tajemnicze w lecie i calkowicie transparentne zima dostarczyly mi typowego wzorca Arkadii. Moja Arkadia, miejsce zabaw dzieciecych byla po prostu grobem...
Ulica Ogrodowa byla takze domem dla moich zwierzat, ktore w tamtych okresle sprowadzalam z calego miasta. Mama mowila -"ludzie zaczna gadac, ze jestes psia mama i nienormalna" No a ja po prostu rozplywalam sie w milosci do wszelkich skrzywdzonych stworzonek, karmiac je i pielegnujac. Zmiana domu przyniosla zamkniecie mojego "schroniska". Nowe mieszkanie bylo za pachnace, za nowoczesne, za lsniace na caly ten zwierzecy balagan. Przenieslismy sie do ostatniego (wowczas) bloku w miescie. Znowu mialam za oknem zielen i pola. I to bylo dobre. Kilka lat pozniej kiedy wycinali drzewa przed moim domem plakalam, czujac, ze ktos oto ostatecznie zabiera mi moje zielone dziecinstwo.
Przenioslam sie na nasza dzialka. To znaczy w myslach nasz dzialkowy domek uwazalam za swoj. Wyobrazalam sobie zycie na tych paru metrach kwadratowych, za to w otoczeniu kwitnacych drzew owocowych, ziemniakow i pomidorow.
Oczywiscie nasza przeprowadzka do nowego mieszaknia przyniosla korzysci w postaci wlasnego pokoju. Oj, bylze on, byl moim domem. Kiedy nocami siedzialam wchlaniajac magie chemiczna i fizyczna, te cztery sciany byly ostoja chroniaca mnie przed wyparowaniem, zniknieciem. Te cztery sciany odzielaly mnie od swiata, ktory stawal sie coraz bardziej bolesny, coraz mniej zrozumialy.W pewnym momencie jednak wyprowadzilam sie. Spedzilam dwa zwariowane tygodnie w opuszczonym domu niedaleko kosciola Sw. Jakuba. Wielki dom, ktory kiedys moj dziadek chcial kupic mamie, ale ta nie zgodzila, bo slyszala, ze w tym domu straszy, ze jest zamieszkaly przez duchy. Przeprowadzilam sie do nawiedzonego domu i stalam sie jego duchem. Zapalalam swiece i stawialam je w oknach, przytulalam sie do pustych scian. Wyobrazalam sobie siebie, jako osobe, ktora wtedy nie bylam, wyobrazalam sobie siebie szczesliwa.
Szpital psychiatryczny nigdy nie stal sie moim domem.
Potem mialam swoj pierwszy samodzielny dom. Z Bartuszka nazywalismy nasze mieszkanie "domeszkiem". I byl to prawdziwy, zbudowany od podstaw przez nas, dom. Czasami lekko zbyt emocjonalny, z ogromna dawka dramy, z prowizoryczna kuchnia, w ktorej sie nie gotowalo. Ale byl to dom, na osmym pietrze w Lublinie. Potem z Bartuszka mielismy jeszcze inny dom - byly klasztor Bozogrobcow, koszary wojsk austriackich, widok na Wawel. Podobno ludzie czuli w nim nasze szczescie. Ale pewnego dnia kamienica pekla, a syn wlascicielki przyniosl pistolet i polozyl go w przedpokoju. Trzeba bylo zmienic miejsce. Kilka ulic dalej, na Kazimierzu zamieszkalismy na ostatnim pietrze w zydowskiej kamienicy. Uwielbialam to mieszkanie za polke na ksiazki wbudowana w sciane, za drewniana podloge i szafe ze skrzypiacymi drzwiami. Nienawidzilam tego domu za bezsenne noce, za niepokoj i wielogodzinne szlochanie. Przenioslam sie na parter. Z Andzelka malowalysmy szafki, szorowalysmy podlogi, mylysmy okna, kupowalysmy dywany. Kamienica tetnila zyciem i muzyka. Max gral na pianinie, jego kot patrzyl lzawie zza szyby kredensu, Chopen budzil nas przez otwarte okna. Przy okraglym stoliku. przy zielonym piecu pilysmy wciaz herbate. Niekonczacy sie podwieczorek, poza czasem.Byl to jednak dom dzienny, bo nocami walesalysmy sie szukajac czegos tam i wracalysmy nad ranem. Ksiezyc pulchnie zawsze zagladal przez oknem. I wszedzie bylo tak blisko. Nad rzeke, na kaziemierzowskie podworko, na Rynek, na Grodzka do szkoly. Ludzie zagladali do naszego domu czesto. Zawsze wlasciwie ktos pukal. Przez niebieskie kwiatki w oknach przechodnie podpatrywali nasze cienie.
Kilka elementow wlasnych, ktore zawsze sie ze mna przemieszczaly- ksiazki, co roku wiecej i wiecej, lustro kupione "U ruskich" z gipsowymi ramami pociagnietymi zlotolem, koszyki wiklinowe, maly niebieski dzbanuszek. Potem mama kupila mi moje pierwsze wlasne lozko, fotel i stolik. Stalam sie rowniez wlascielka komputera. Oplywalam w rzeczy.
Byl czas, ze mialam dwa domy. I byl to czas pelen leku. Nie mialam jednej szczoteczki do zebow, ale dwie, czesc ciuchow byla tu, czesc tam, czesc ksiazek tu, czesc gdzie indziej. Tak sie zaczela moja bezdomnosc, ktora ciagnela sie przez wiele lat. Tworzylam zwiazki z mezczyznami i nie potrafilam zbudowac, stworzyc domu. Kolejne ulice, kolejne pokoje, zawsze to samo lustro, wiklinowe koszyczki i maly niebieski dzbanuszek. Wyrzucilam lozko i stolik, komputer podarowalam dziecku.
Kupilam tez dom, w ktorym nigdy nie zamieszkalam. Byl pieknie otoczony gorami i lasami. I chcialam w nim zyc - spokojnie, bez pospiechow i dazen. Chcialam piec chleb, chodzic na grzyby, robic wlasny ser. Chcialam prostoty. Ale zycie sie pokomplikowalo. Sprzedaz tego domu umozliwila mi wyjazd do Stanow, spotkanie z moim mezem i stworzenie w koncu przystani.
Mieszkam na ulicy Lesnej, ja Sylwia-Lesna, mam swoje lozko, stolik i cztery krzesla, mam wielka amerykanska kanape i polki z ksiazkami. Kiedy wychodze, przed zamknieciem drzwi, chwile patrze na moje mieszkanie i mysle sobie - oto moj dom. I jestem bardzo szczesliwa.
Dobrze miec dom, dobrze o tym wiedziec.

środa, 14 maja 2008

C - cichosza...


Gdyby ktos zapytal mnie wczoraj o najwazniejsze "c" w moim zyciu, musialabym odpowiedziec - Celtics! Wczoraj po raz pierwszy bylam na meczu amerykanskiej koszowki w ogromnej, jak na Ameryke przystalo, hali wypelnionej po brzegi bostonczykami zakochanymi w swojej druzynie. Trzeba dodac, ze bostonczyk z istoty swojej jest kibicem. Sa cztery swietosci w swiecie prawdziwego kibica - Patriots, Red Sox, Celtics i Bruins. Wiecej swietosci nie ma, w ogole nie ma nic ponad to. Prawdziwy bostonczyk wierzy tylko w swoje cztery druzyny, prawdziwy bostonczyk placi ponad tysiac dolcow zeby zobaczyc mecz, prawdziwy bostonczyk placze, gdy jego druzyna przegrywa... Wczoraj poczulam namiastke swietej sportowej wiary, wsrod tlumu dwudziestu tysiecy osob wrzeszczalam: Let's go Celtics!!! Poza tym jadlam hot-dogi, pilam coca-cole, dla odmiany krzyczalam: "Cleveland sucks!" ; probowalam nawet spiewac z innymi hymn amerykanski, ale stwierdzilam po chwili, ze moja amerykanizacja posuwa sie stanowczo za daleko i ucichlam.
I o ciszy wlasnie chcialam przy okazji mojego wewnetrznego alfabetu opowiedziec. Dla mnie cisza jest jak "przedmiot luksusowy", najwyzszej jakosci, trudno dostepny rarytas. Banalizowanie ( boze, czy taki wyraz w jezyku polskim istnieje?) o roznych ciszach, o kolorach ciszy - o ciszach bialych i szaroburych, o natezeniach ciszy, o emocjonalnym zabarwieniu ciszy, wszystko to zostawiam za soba. Chcialabym po prostu, po cichu, bez szumu nadiaru slow opowiedziec o ciszy mojej codziennej.
Kiedy zamykam drzwi za moim mezem wychodzacym do pracy, zostaje sama w ciszy. Wracam do lozka, nakrywam sie koldra i zanurzam w blogostanie nastepnych kilku kwadransow wypelnionych cichutkim strumieniem mysli. Niczego nie chce wtedy pamietac, niczego nie chce analizowac, nie chce robic planow na dzien, ktory swita za oknem. Leze sobie tak nigdzie nie pedzac i nie spieszac sie do niczego i czuje, ze wreszcie odpoczywam - od snow, od ludzi, od jezykow dwoch i dwoch swiatow moich. Moj towar luksusowy, moja najwspanialsza maseczka pieknosci, moj balsam wiecznej mlodosci, moja kuracja botoksujaca zmarszki codziennych zmagan z rzeczywistoscia.
A czasami wykorzystuje cisze uprzednio zmagazynowa i zapiklowana w sytuacjach nadmiaru slow. Czlowiek, drugie najwazniejsze "C" w moim zyciu, gada nieustannie do siebie i innych. Taka jego natura - kreacja, konstrukcja, kokieteria. Czasami trudno jest czlowiekowi nad dzielami swymi zapanowac. Wtedy rodzi sie chaos zamiast kosmosu. W pewnym momencie zorientowalam sie, ze nadmiar slow wypisywanych i wypowiadanych jest rodzajem tarczy maskujacej strach przed prawda, przed cisza. Slowa i wrzask jest rodzajem upartej samoobrony przed niewidzialnym wewnterznym przeciwnikiem. I zamurowalo mnie. Z otwarta z zadziwienia buzia uslyszalam sama siebie spierajaca sie o racje, siebie negujaca slowa wszystkich znanych mi ludzi - przyjaciol i nieznajomych, uslyszalam w koncu swoj upor. Zrozumialam, ze jestem z tych, co to zawsze maja ostatnie zdanie do dodania, ostatnie "nie" do wypowiedzenia. I zamilklam. Teraz w sytuacjach dialogu z drugim czlowiekiem otwieram zlota nakretke z balsamem ciszy - chce sluchac!, chce milczec!, chce zobaczyc czlowieka odbijajacego sie we mnie. Pyszna jest ta cisza. Ale dawkuje sobie ambrozje starannie, bo wiele mnie ona kosztuje - wysilku przymkniecia siebia, mojego nie pocieszonego i nie uciszonego ego. Niesamowite, ze po trzydziestu latach gadania, zdecydowalam sie takze posluchac, nie tylko sluchac.
Mam w swoim zyciu jeszcze jedna cisze, ktora uwielbiam. To cisza tuz po dobrym treningu aikido, kiedy siadam w seiza i czuje jak moje cialo pulsuje z radosci (hmm, nie mowie tutaj o seksie, chyba). W tym milczeniu takze mnie nie ma, nie ma mojej gadatliwej, oceniajacej, rozdrabniajacej i logicznej swiadomosci. Nie ma cogito, a jestem, cicho.

Jest jeszcze jedno wazne C. C jak ciastko. Nic na to nie poradze, ze uwielbiam slodycze, ze moglabym sie zywic wylacznie ciastem z jablkami, ze pierwsza ma poranna mysla jest mysl o ciastku z kremem. Cukier jest moja podstawowa substancja dietetyczna.

***

Ach, ciagle slysze ten kawal, wiec w koncu musze go zapisac.
Starszy mezczyzna lezy w lozku, jest umierajacy. W pewnym momencie czuje zapach gotowanych i smazonych pierogow. I nagle czuje, ze zycie znow w niego wstapilo, czuje sie silniejszy i zdrowszy. To tylko iluzja. Ale zapach pierogow wyciaga biedaka z lozka, Powloczac nogami, z pomoca swojej laski dociera do kuchni. Raj! Jego polska zona faktycznie robi pierogi, cale misy pierogow. "Dziekuje kochanie, ze zrobilas dla mnie ostatni raz pierogi" - mowi i juz chce zlapac pierwszy z brzegu pierozek gdy slyszy: "Zostaw to, te sa na pogrzeb!"

czwartek, 1 maja 2008

1 Maja

Dzis zaczelam prace dla World Citizens Party.
Hmm, dzisiaj wiec powiem tak:
The starting point for a better world is the belief that it is possible.:)
So maybe WCP's call for the World Democratic Government is a good beginning...