wtorek, 22 grudnia 2009

T jak terror - mecyje alfabetu wewnętrznego...


Terror, o którym przy okazji mojego wewnętrznego alfabetu chcę opowiedzieć, jest terrorem wewnętrznym; jest zniewolonym, zastraszonym umysłem.
Terror, o którym chce opowiedzieć, ma podłoże ekonomiczno-społeczne, i takież "nad-łoże"(wszelkie asocjacje pewnie nie są przypadkowe). Rezultatem jego jest zaawansowana postać znanego skądinąd ketmana.


Świat jest taki wygodny, przytulny. Dziewczyna z kubkiem kawy w puszystym białym szlafroczku siada na miękkiej, jasnej kanapie, okrywa się kocykiem, czyta książkę i jest bezpieczna w tym cudownym kapitalistycznym świecie. Przynajmniej w teorii, przynajmniej w reklamie zachęcającej do wykupienia polisy na życie, polisy na starość i chorobę. Dziewczyna z telewizora ma pracę, jej pożyczka na mieszkanie nie jest nieprzyzwoitych rozmarów, bo rodzice pomagali wnieść kapitał własny. Dziewczynie z ekranu dobrze w kapitalizmie, bo jest jego wytworem. Jest kreacją umysłów pracujących w agencji reklamowej, wytworem ludzi, w których życiu chwil przed telewizorem, czy nad książką jest mało, bo po pierwsze, ze dużo pracują, po drugie, niestety, w praktyce kapitalizm zatruty jest opozycją bezpieczeństwa, zatruty jest strachem: przed utratą pracy, przed spadkiem popytu/podaży, spadkiem ogólnego kursu "świata", a w szczególności niepewnością wyników na giełdzie w jakimś ponurym mieście na skrawku lądu, który tylko w teorii i ze względów historycznych nazywany jest wyspą.

Próba nie-egoistycznej obserwacji krystalicznie kapitalistycznego świata, bez żadnych niepotrzebnych socjalnych domieszek trochę uświadamia obecność kłamstwa.

Idąc dzisiaj do pracy, obserwowałam zaśnieżoną "nierozrywkową" gębę Nowego Yorku. Zmarznięci ludzie bez domów, szaleńcy w metrze błagający o drobne, panie z windy rozmawiające o braku ubezpieczenia zdrowotnego dla chorej córki, śmieci wystajace spod śniegu, szczury przytulające się do ludzi, ludzi przytulający się do szczurów, w podziemnych korytarzach. Brud, zapach rozkładu, ludzie znikający z życia, wywalani z niego jak niegrzeczni uczniowie z klasy, za brak pracy, za brak zdolności, za nierówność.
Współczuje temu światu, współczuje też Ameryce, którą świat postrzega jako kapitalistyczny ideał bogactwa i władzy. Współczuje wiary w korporacyjne szczęście.
Wiem, że w Stanach są tysiące tych, co im "się udało". Nie za bardzo jednak wciąż moge zobaczyć, co im się udało.

Terror wewnętrzny zwany także lękiem o "własną pupę", w sposób nieunikniony produkuje ketmana.
Ketman kapitalistyczny jest dwulicowością wiary w wolność i wiary w pieniądz. Oficjalnie wyznaje się wielką milość do demokracji, oficjalnie wierzy się w ideę ludzkich możliwości do tworzenia i kreacji Dobrego Świata. W środku natomiast ewolucja kapitalistycznego ketmana polega na stopniowym i świadomym uczeniu się kłamstwa. Oszustwo jest podstawową zasadą wolnego rynku i ekonomicznego dobrobytu - nie ma produktów dobrych dla wszystkich, nie ma produktów idealnych i za razem tanich,podstawowe potrzeby dawno zostały zaspokojone, a jednoczesne zadowolenie producenta i klienta jest kapitalistyczną bzdurą wyssaną z jakiejś "Bibli dla Kreatywnie Sprzedających Buble". Moralny szwindel jest akceptowalną podstawą zdrowego kapitalizmu i świat kocha ten szwindel nazywajac go wolnością - wolnym rynkiem. Ketman, proszę państwa ketman!
Ja nazywam sobie to terrorem - strachem przed utratą własnego dobrostanu, terrorem ego.

Kapitalizm jest dla mnie ustrojem ufundowanym na tym wewnętrznym strachu. Zastrzegam, nie mówię tutaj o starej i jarej demokracji. Mówię o ustroju ekonomicznym, który okrzyknięto "genialnym".
Ketman to uleganie terrowi wewnętrznemu i podporządkowanie się terrowi zewnętrznemu w celu przygłaskania strachu, to uleganie podwójnym standardom moralnym z obawy przed utratą "luksusiku".

I jak w kraju o obliczu komunistycznym trudno nie "ketmanić" by przetrwać, tak też w kraju kapitalistycznym trza się poruszać wraz z prądem.
Bułka z masłem - ketman terroru naszego codziennego.


Ps. Jako obywatel dwóch demokratycznych i kapitalistycznych państw poza wieloma innymi szlachetnymi prawami, mam równiez takie, że mogę sobie nie wierzyć w ideologiczne zasady rzadzące polityką gospodarczą tych państ, dopóki, dopóty nie stanowię zagrożenia. Nie stanowię. Mam swój szlafroczek, kubek z ciepłą kawą i wspaniałą miękką kanapę. Mam też chwilę na poczytanie książki. Jestem szczesliwa. Niech żyje kapitalizm! Hip, hip, hura!

środa, 28 października 2009

A w co wierzysz? Wyznania i osobiste filozofie zwyczajnych i niezwyczajnych ludzi. Jeszcze raz o pewnej audycji radiowej...

W co wierzysz? Czym kierujesz się w życiu?

W 1951 roku amerykański dziennikarz radiowy Edward R. Murrow zadał te pytania na antenie CBS (Columbia Broadcasting System), owierając tym samym historię This I believe, audycji radiowej i projektu społecznego, w którym czynny udzial wzięło ponad 60 000 ludzi na całym świecie. Ten wielotysięczny tłum napisał około 36 milionów słów mających wyrazić to, co w życiu najważniajsze. Wielu z tych ludzi otrzymało przywilej osobistego odczytania eseju na antenie radia.

This I believe - "W to wierzę" narodziło sie w okolicznościach powojennych, kiedy Ameryka zmagała sie ze swoim powojennym sumieniem, przestraszona II Wojną Swiatową, bombą atomową, komunizmem, niepewną przyszłością.

Historia This I Believe

Na kilka dni przed swoją śmiercią Margaret Trevor Wheelock, żona jednego z bardziej wpływowych biznesmenów z branży reklamowej w Filadelfii czytała wypowiedź teologa Josepha Forta Newtona o potrzebie znalezienia w życiu wewnętrznej równowagi, potrzebie życie według wartości, nie koniecznie tych materialnych. W 1949 roku, niedlugo po śmierci żony pan Wheelock spotkał się na obiedzie z Williamem S. Paley, szefem i założycielem CBS giganta medialnego, Donaldem Thornburgh, dyrektorem zarządzającym CBS w Filadefii i Edwardem R. Murrow - najbardziej znanym głosem w radiu amerykańskim, człowiekiem uznawanym za pioniera radiowego dziennikarstwa. Rozmawiali o nowym projekcie radiowym; byłyby to kilkuminowe "spowiedzi" ludzi znanych, o tym w co wierzą i czym w się w życiu kierują, nadawane codzinnie w lokalnej rozglosni w Filadelfii, później moze także w całym kraju.

Murrow, Wheelock i Edward P. Morgan początkowo do programu wybierali osoby znane z życia publicznego. W pierwszych dwudziestu audycjach wystąpilo kilku senatorów, paru wpływowych biznesmenów, filozofów, profesorów, sportowców i producentów filmowych. Tymczasem do twórców audycji trafił list pewnej gospodyni domowej, Nie podobała się jej elitarność w doborze gości i zażądała miejsca dla siebie, dla wszystkich zwyczajnych, przeciętnych obywateli. W kolejnych programach zaczeli więc pojawiać się taksówkarze i rzeźnicy, rolnicy, nauczyciele i pielęgniarki. Początkowo nadawane lokalnie w Filadelfii, "W to wierze" po paru miesiącach można było usłyszeć z 196 stacji w całym kraju. Twórcy programu pytali o życiowe credo, o to, co pozwala na odwagę przeżywania dnia kolejnego, co żywi nadzieją, co nie pozwala poddać sie; pytali o niekoniecznie religijne wyznanie wiary, o nasze, ludzkie osobiste intymne "w to właśnie wierzę".

Pierwsi sluchacze w 1951 uslyszeli:

"This I beleieve - W to wierze". Pod tym tytułem przedstawiamy państwu osobiste filozofie mężczyzn i kobiet z różnych środowisk, z różnych ścieżek życia. W krótkim czasie audycji bankier i rzeźnik, malarz i opiekun społeczny, słowem ludzie, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego oprócz szczerości i prawdomówności, podzielą się swoją opowieścią o zasadach, wedle których żyją, o rzeczach, które stanowią podstawową wartość w ich życiu.
Nie trzeba nam przypominać, ze żyjemy w czasach niepewnych, wielu z nas zamieniła wiarę na cynizm i rozgoryczenie, czasami cieżką rozpacz lub nawet histeryczne rozdygotanie. Nic nie znaczące porady, opinie, osądy dostępne są wszędzie za bezcen, trudno natomiast o dobra podstawowe takie jak odwaga, hart ducha i wiara.
Wysoko nad nami jak dochodzący z oddali grzmot i zarazem całkiem blisko, jak wilgotna bliskość londynskiej mgły, zbierają się chmury strachu.
Ten strach jest fizyczny, strach nakazujący niektórym z nas opuścić dom, zakopać się w ziemi doliny Montany jak preriowy piesek i ucieć, choć na chwilę od furii bomby atomowej, lub jakiejkolwiek innej piekielnej bomby.
Jest także strach psychiczny, który sprawia, ze na podwórku i w domu sasiadów niektórzy z nas dostrzegają czarownice i wiedźmy, i w popłochu palą ten dom. Jest takze rozprzestrzeniający się strach, wynikający z wątpliwości, dotyczących tego, czego nas nauczono, wiarygodności, tych wszystkich rzeczy, które uznawaliśmy za trwałe i nie podlegąjce zmianom. Trudniej niż kiedykolwiek w historii jest odróżnić biel od czerni, dobro od zła.(...)
Powinniśmy jednak ostrzec cię przed czymś: This I believe nie przyniesie automatycznego rozwiązania wszystkich życiowych problemów, nie dostarczy odpowiedzi. Nie jesteśmy duchową lub psychologiczną apteczką pierwszej pomocy, z której cierpiący na ból głowy naszych czasów może wedle potrzeby wziąć i połknąć, jak aspirynę usuwająca problem, tabletkę madrości. (...)"

Co wiecej! W 97 amerykanskich lokalnych gazetach publikowano eseje stanowiące podstawę radiowego programu. Czytelnicy mogli także wysłać do redakcji swoje wyznanie. Wkrótce program byl słyszalny także w innych krajach, wszedzie, gdzie docieral Głos Ameryki, rządowa stacja amerykanska i U.S. Armed Forces Network - rozgłośnia amerykańskiej armii. Program przetłumaczono na sześć jezyków. Od 1956 roku w Radiu Luxemburg mozna było usłyszeć półgodzinną europejską wersję programu. Na słynnej fali 208 metrów, program okreslano jako "ludzki dramat wyznania wiary w czasach niepokojów i przeciwności".
This I believe nie można było oficjalnie usłyszeć w Polsce.

W 1952 roku wydano pierwszy zbiór stu esejów. Książka sprzedała się wyśmienicie, doganiając ilością sprzedanych egzemplarzy Biblię. Pozostawała na liście bestsellerow przez trzy lata. Columbia Records wypuściła dwie płyty z nagraniami radiowymi, które wkrótce sprzedawały się w milionach egzemplarzy.
W kolejnych latach wydano jeszcze kilka zbiorów eseji, zawierających wyznania brytyjczykow, amerykanów i autorów z Bliskiego Wschodu.

Coraz wiecej ludzi pisało swoje eseje. Okazalo sie, ze pytanie wywołało potrzebę odpowiedzi, puszczone w eter domagało sie głosu. W ten sposób autorzy audycji zachęcili tysiące ludzi do spojrzenia w siebie, zadania sobie pytania - co jest dla mnie najważniejsze?
A przy okazji całe przedsiewzięcie było wprawką pisarską... Dwie pieczenie na jednym ogniu: poszukiwania samego siebie, rozwijania samo-świadomości i ćwiczenie warsztatu pisarskiego, reporterskiego.

Kiedy Ward Wheelock, który przez wszystkie te lata zajmował się znjadowaniem sponsorów na transmisję programu niespodziewanie zmarł w wypadku w 1955 roku, program został z anteny zdjęty.
Jak to czesto bywa w Ameryce wartości materialne wygrały.
Jak to czesto w Ameryce bywa wartości duchowe powstały z popiołów prawie pięćdziesiąt lat później.

This I believe po latach


W 2003 r. producent radiowy Dan Gediman lerząc chory w łóżku i umierając z nudów, z półki z książkami swojej żony wybrał zbiór This I believe. Od pierwszych niemal stron wiedział, że "to jest to", że chce powtórzyć ekseperyment z tworzenim cichej i spokojnej przestrzeni w rozgadanej i ciągle zmieniającej się rzeczywistości, przestrzeni, w której ludzie z zupelnie odmiennymi doświadczeniami życiowymi, mogliby podzielić się nimi z innymi, posłuchać innych, kto wie, może nawet coś zmienić w swoim życiu?
W 2005 roku na falach Publicznego Radia (NPR) Dan Gediman i dziennikarz Jay Allison wskrzesili dialog pytającego i odpowiadających.
Czasy znowu były niepewne, znów przesycone wojennym strachem (wojna w Iraku i Afganistanie), znów w obliczu niemal niewidocznego wroga, w obliczu finansowego kryzysu. Jak twierdzi Dan Gediman jego celem jest przyczynienie się do rozwoju społeczeństwa poprzez "umożliwienie ludziom myślenia, wyrażania i dzielenia się z innymi swoimi wewnętrznymi głębokimi wierzeniami i przekonaniami."
Autorzy nie tylko odtworzyli audycje, ale stworzyli stronę internetowa, www.thisibelieve.org , gdzie każdy, z najodleglejszego zakątka świata może opublikować swój artykuł, ale także za darmo posłuchać i przeczytać zwierzenia towarzyszy w istnieniu. Nowe "W to wierzę" to organizacja non-profit, utrzymująca stronę internetowa, wydająca książki (pierwszy zbior ukazal sie w 2006, kolejny w 2008 roku), prowadząca wykłady dotyczące zasad pisania esejów, podpowiadająca jak napisać swój własny, jak znaleźć w sobie to, co najważniejsze, jak rozpocząć poszukiwania w mrocznej krainie samoświadomości, w głębi naszego serca. W amerykańskich szkołach w ramach lekcji literatury uczniowie nakłaniani są do napisania, a przedtem odnalezienia wewntąrz własnego credo.

Napisz swój esej - podziel się swoim światem.

Książeczkę z esejemi dostałam z okazji Swiąt Bożego Narodzenia. Moja amerykańska teściowa, która dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze zdoła prześwietlić moją duszę, po prostu wiedziała, ze książka mi się spodoba. Ona i ja wkrótce siadłyśmy do napisania naszych wyznań. Przyznaję, nie bylo łatwo, nie moglam w 600 slowach złapać esencji, tego co naprawdę jest istotą i ziarnem mojego życia. Pierwsze moje "W to wierzę" jest potwornie chaotyczne, ale postanowiłam wracać do zadania, potraktować je jak coroczne podsumowanie, zamiast noworocznych postanowień bedę noworocznie wyznawała wiarę w swoją drogę.
Autorzy projektu podpowiadają, by w pisaniu własnego eseju kierować się prostymi zasadami - należy opowiadać własną historię i trzymać się rzeczywistości i doświadczenia, można opowiedzieć o tych momentach i przeżyciach, które pomogły nam uświadomić sobie co jest najważniejsze. Nalezy spróbować nazwać, to co stanowi meritum naszej osobistej filozofii. Radzą: opowiadaj o sobie, w pierwszej osobie, nie mów o tym z czym się nie zgadzasz i w co nie wierzysz, lub nie chcesz wierzyć, unikaj dogmatów, usłysz siebie.
Proste, prawda?

środa, 9 września 2009

S jak smutek, egzystencjalny dodajmy. Pozegnanie z Cioranem.

"Radosc nie ma argumentow, smutek ma ich mnostwo. Skutkiem tego wlasnie jest tak okropny i tak trudno nam sie z niego wyleczyc" ( Emil Cioran, Zeszyty 1957-1972)

Sto lat temu, otworzylam serce swoje na depresyjne notatki Emila Ciorana i jak ten wspomniany w Biegunach Olgi Tokarczuk czlek, kazdego dnia czytalam jeden z aforyzmow z rana, by nosic go jak sztandar, przepowiednie, wyznanie wiary, przez dzionek caly.

Myslalam sobie, mloda studentka filozofi bedac: o rany, alez ta prawda ma wielkie oczy, nieogolona twarz i jakis wewnetrzny bol?, strach?, co dokladnie, pewna nie jestem.
Kurs z egzystencjalizmu, do tego z filozofii starozytnej wchodzacej w sredniowiecze (specjalne uklony dla stoikow oraz przepieknie rozkwitajacej gnozy), wyklady z postmodernizmu i na to wszystko jeszcze filozofia fizyki ksztaltowaly wyznanie – czulam sie przygnieciona i zrozpaczona wszechobecnoscia rozkladu, przemijania, samotnosci, negacji, nieoznaczonosci i nicosci. Jako nowo-nawrocona nowicjuszka - wierzylam, calym swoim brakiem istoty, cala swa wewnetrzna nicoscia!

"Czlowiek sadzi, ze zbliza sie do tego czy innego celu, zapominajac, ze w rzeczywistosci przybliza sie do celu wlasciwego, do rozkladu, bedacego celem wszystkich innych" (Emil Cioran, Wyznania i Anatemy)

Cioran smutny i wiecznie niedospany, Schopenhauer kwasny, Siddharta Gautama – piewca wszechobecnosci cierpienia, wywolywal rozpaczliwa potrzebe ucieczki z samsary, znaczy sie z tego swiata.

"Jakze tu smiac sie, jakze sie radowac, skoro ten swiat ciagle plonie? Dlaczego wy, bladzicie slepo w ciemnosci, nie szukacie swiatla?" (Muttavali, Ksiega wypisow starobuddyjskich)

Z drugiej strony jednakowoz, bedac lekkoduchem i kpiarzem sklonnym do zabawy i przedstawien, a jakze, z perspektywami nieodkrytymi, z nadzieja na swiat jak dlugi on i szeroki, tak sobie niewinnie myslalam: eee tam, poza to i geba tylko, taka intelektualna maska, bo niby bez kopniaka myslec sie nie da, bo cierpienie obecne byc musi w procesie tworzenia. Ale siedzialam cicho, bo jak powiadal mistrz:

"Czlowiek dobrze sie majacy jest na plaszczyznie duchowej bez szans. Glebia to wylaczny przywilej tych, ktorzy cierpieli." (Emil Cioram, Rozmowy z Cioranem)

Tak wlasnie majac lat nascie i dwadziescia "kilkoro" stalam sie latwym lupem dla smutku. Wygral, zwyciezyl, pokonal mnie – bez walki. Uwiodl, zauroczyl, omotal – trzeba dodac. No ktozby nie chial choc raz w zyciu spojrzec w oczy metafizycznej glebi, choc przez moment prosto w slonce popatrzec, choc przez chwile posiedziec w Krolestwie Prawdy. Smutek, samotnosc, ba ropacz i desperacja, wraz z umiejetnoscia czytania i pisania, wyprowadzania prostych sylogizmow i zerojedynkowania zdan, mialy stac sie moimi narzedziami "do przezywania swiata". Do tego dochodzily, wrodzone chyba, zlosc i malkonenctwo, nabyta mizantropia i zwiazane z nia tendencje eskapistyczne.

Cioran na sniadanie, w niedogodnej porannej godzinie, a juz na szczycie rozpaczy zwierzal sie lirycznie, smutno znaczy sie, a ja sluchalam: "Chcialbym roztopic sie w jednej lzie, w ktorej uwiezlby promien slonca, a ja moglbym zaplakac u kresu swiatlosci" ( Emil Cioran, Swieci i lzy)

Jako zapowiadajaca sie poetka, smutna byc musialam, a jako zapowiadajacy sie filozof smutek i samotnosc - objawy kontemplacji substancji/istoty/idei/pojecia/dogmatu etc., oblicze me mialy przykryc na zawsze juz. Tak se, glupia, myslalam:

" Przedluzajaca sie zywiolowa radosc jest blizej szalenstwa niz uporczywy smutek, ktory usprawiedliwia namysl czy nawet zwykla obserwacja, natomiast wykraczajaca poza zwyczajowe ramy radosc jest wynikiem jakiegos zaburzenia umyslowego. O ile bycie wesolym jest raczej niepokojace jesli wezmie sie pod uwage sam fakt istnienia, o tyle bycie smutnym to naturalny odruch kazdego, tego nawet, ktory jeszcze nie nauczyl sie gaworzyc." (Emil Cioran, Wyznania i anatemy)

Sadze, jestem pewna, ze kiedys wiedzialam, czym jest ten smutek. Sadze, ze bylam calkiem zaprzyjazniona z pojeciami ciezkimi od zawartej w nich goryczy i grozy. Nie potrafiac gaworzyc w moim obecnym jezyku, kurczowo czepialam sie slow znanych, lirycznie prostych i przewidywalnych, jak na przyklad: nieredukowalna samotnosc jednostki, nieredukowalna ambiwalencja sytemow wartosci, dekonstrukcja uniwerasalnych zasad, niezrozumienie, nieprzekladalnosc jezykow etc. Alfabet moj az puslowal od gniewu i samotnosci.

Siegnelam sobie po Ciorana znowu, po latach.
Jade ci ja metrem z Brooklynu w strone pietrzacego sie Manhattanu, wyizolowana w sposob klasyczny, jak potrzeba, od tlumu, no bo i nie stad, i nie tak, i niby wszystko inaczej; jade ci ja ze wszelkim brakiem perspektyw, z trudnosciami zywota doczesnego jade, i mimo to, a moze wlasnie dlatego, Cioran zaczyna mnie bawic. Smieje sie na glos. Nawet cienia smutku Cioran nie wywoluje! Nic! Smiech i glupkowata radosc.
No coz, kariere jako filozof i poetka najwyrazniej uznac musze za skonczona.


"Prawdziwa spowiedz mozna napisac tylko lzami" - powiada Cioran. Ale kto chce sluchac/czytac spowiedzi? Spowiedzi bywaja potwornie nudne...

sobota, 15 sierpnia 2009

Rownanie na Prawde.


W typowym supermarkecie z "mydlem i powidlem" obok reklamowych broszurek oznajmiajacych obnizki cen na karkowke i 100% sok pomaranczowy znalazlam cienka ksiazeczke, a w niej paradoksalne "rownanie" na Prawde, ba na Prawdziwy Wszechswiat!

"The universe minus the false self minus the false universe equals the emptiness equals the true universe"

Znajduje sie tam tez "wytlumaczenie":
"Substraction is the only way to become true; and the only place I can be made true is true."

Majsterszyk pustoslowia! Prawda sprzedawana w amerykanskim supermarkecie!
A niech tam – odejmuje wiec siebie (nieprawdziwa) od swiata, swiat (nieprawdziwy) od swiata i zostaje mi, a jakze, jedyne prawdziwe Nic. Pustka. Prawda.
Ach jakiez pocieszenie...Juz czuje sie lepiej.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Tropem swiatla. Latarnie morskie w Maine.

















Nie jestem smakoszem homara ni krewetek, i nie dlatego Portland czy York (Maine) wabia i uwodza. Tym razem droga do serca wiedzie przez oko i ucho – kuszaca architektura latarni morskich w polaczeniu z szaroscia skal na wybrzezu i szum oceanu.
Szlak "tropem latarni morskich w Maine", nasze fotograficzne lowy, rozpoczelismy w miejscowosci York. Dokladnie w York Village, bo Yorki sa az trzy, tuz kolo siebie: Village, Harbor i Beach. A kazdy inny. W York Village zjedlismy sniadanie – zwyczajny bagel z kawa. Dziesiecioletni chlopiec przy stoliku obok wyrazil to, co podpowiadaly moje kubki smakowe. “To najlepszy bagel jakiego w zyciu jadlem” – powiedzial. York Village oferuje plazowanie na malej, raczej bagnistej niz piaszczystej plazy i spacer po kamienistym wybrzezu.
York Beach ciagnie sie wzdluz drogi - male biale domki "z paneli", mnostwo drutow zwisajacych nad droga, drewniane slupy, budki z homarem, budki z hot-dogiem, stoiska z lodami i lemoniada, wrazenie "taniosci" i tymczasowosci. Long Sands Beach jest blotnym rajem dla tych, ktorzy chyba nie mieszcza sie w liczbowych granicach "klasy sredniej" – albo tylko sprawiaja takie wrazenie ze swoimi kolorowymi parasolami w stylu hawajsko-nijakim. Zapach oleju po frytkach i rybach, zgnily zapach wody. Ale zaraz za rogiem, tuz za zakretem, zgodnie z niepodwazalna amerykanska regula wszechobecnosci kontrastu, wylania sie Cape Neddick i pierwsza latarnia morska zwana Nubble Light. Czujemy sie jak zdobywcy – szalejemy z radosci, wdrapujemy sie na skaly, probujemy dotknac morskich balwanow stojac tuz-tuz, na krawedzi. Widzimy ja, ale nie mozemy dotknac, nie mozemy sie do niej zblizyc. Zamieramy.
Bo jest cos spektakularnego w latarniach morskich, w smuklych konstrukcjach na granicach swiatow: ladu i morza, ludzi i natury. Wystawiona na mrozny wiatr, na kawalku skaly, na malej wysepce oddalonej okolo 180 metrow od ladu wysyla swiatlo, wiadomosc o istnieniu swiata, do zblakanych zeglarzy, do morskich duchow, do pana Boga.

Ktos nam powiedzial, ze w czasie odplywu mozna tam nawet dojsc, czasami. Patrzymy na sklebione fale uderzajace dramatycznie o brzegi, konkurujace z glosnym zawodzeniem mew. Nie wierzymy - kolektywnie.

Nubble Light zbudowano w 1879 roku. Od tamtej pory jest w uzyciu, w swieceniu. Soczewka uzyta w latarni powstala w Paryzu w 1891.
Latarnia ma zaledwie 12 i pol metra wysokosci. Drugie tyle dodaja skaly. Efekt - widzialne z 20 kilemetrow czerwone blyski.
Kolory uzyte do namalowania tego obrazka: bialy, czerwony, zielony i niebiesko-szary. Czyste, wyrazne barwy. Kiedy w 1977 NASA w Voyagerze numer dwa wysylala wiadomosc do innych cywilizacji o tym cosmy my, ziemianie, stworzyli, wsrod roznych obrazkow i fotografii wyslano takze ta z Nubble Light...
Od 1807 wielu marynarzy mowilo o potrzebie wybudowania latarni. Zwlaszcza po tym jak tuz obok o skaly Bald Head Cliff rozbila sie Isidore. Ach Isidore, Isidore, Isidore - statek widmo, zaloga duchow krazy wokol skal i dzis, wabiona jak cma swiatlem ludzi, swiatlem latarni.
W koncu projekt zatwierdzono i za sume 15 tysiecy dolarow wybudowano ceglasto zelazna konstrukcja wysylajaca czerwone swiatlo.
Od poczatku na wysepce, w malym bialym domku zyje latarnik – podtrzymujacy ”ogien”. Dzis zastapiony elektrycznoscia, jakims na-ladowym przyciskiem komputerem, ktory na-ladowy nie- latarnik naciska na-ladowym kciukiem... A moze nie, moze wciaz na Nubble zyje prawdziwy latarnik. Swiadczylby o tym koszyk zawieszony pomiedzy ladem i wyspa – tak jakby kazdego dnia wysylano tam mleko i papierosy dla odludka.
Wyobrazam sobie, ze wysepka z latarnia musiala stanowic prawdziwa arkadyjska kraine dla dzieci, ktore dostapily godnosci dojrzewania w swietle. Synowie Davida Winchestera codziennie ladowali w koszyku i nadmorska kolejka przenoszeni byli na lad, do szkoly. Ktos sfotografowal dzieci w koszyku, ktos uwiecznil to na obrazku, ktory zdobyl nagrode w lokalnym konkursie artystycznym, ktoras gazeta zdjecie i obraz opublikowala i w koncu stanowczo zabroniono procederu “posiadania” dzieci - na wyspie... Ale koty byly dozwolone. Slynny stal sie 9 kilogramowy kocur codziennie przeplywajacy kanal dzielacy lad i wyspe w poszukiwaniu liczniejszego towarzystwa.
Chcialabym uslyszec historie latarnikow, samotnicze iluzje i opowiesci uslyszane w szalejacym zima wietrze.

Chcemy wiecej, wiecej tych czarow! Jedziemy do Portland by podziwiac Portland Head Light, latarnie z poematu napisanego przez Henry Wadsworth Longfellow:

" The rocky ledge runs far out into the sea
And on its outer point, some miles away,
The lighthouse lifts its massive masonry,
A pillar of fire by night, of cloud by day.
(...)
A new Prometheus, chained upon the rock,
Still grasping in his hand the fire of love,
it does not hear the cry, nor heed the shock,
but hails the mariner with words of love.(...)"

Powiadaja ze latarnia symbolizuje caly stan Maine: skaliste wybrzeze, rozbijajace sie o kamienie fale i czyste, nasycone sola powietrze.

Latarnia znajduje sie w bylym wojskowym forcie Williams (zielonosc w pagorkach, dzieci puszczajace latawca) i stoi na skraju, na rabku ostro poszarpanych glazow, niedaleko "furtki" do starego portu w Portland. Budowe rozpoczeto w 1787, zatwierdzil ja sam George Washington. Potrwala cztery lata. Powstala kamienno – murowana konstrukcja, ktorej wysokosc przez lata zmienna byla – gdy w czasie wojennych zawieruch waga swiatelka bezpiecznie prowadzacego do celu byla doceniana, wieze podwyzszano, w czasach pokoju, i rozwoju cywilizacji nadmorskiej, odejmowano jej metry. Dzisiaj Portland Head Light wznosi sie na wysokosc 24,5 metra, a jej swiatlo widziane jest 26 km od brzegu.
Latarnia i przylatarniowy domek nalezalo czesto przebudowywac i odswiezac, bo wiatr, woda i roczny zapas oleju do lampy skladowany przez latarnika, a takze gromady szczurow okupujacych wieze (od razu mysle o Popielu)– nie pomagaly utrzymywac miejsca w dobrym stanie. Poczatkowo wydane 1500 dolarow mnozylo swoje zera. No coz, swiatlo jest drogie...
Przez 59 lat latarnia byla familijna – swiatla strzegl maz, zona a pozniej syn. Joshua, Mary i Joseph Strout zakochali sie w widoku z okna. Roczna pensja latarnika w 1869 wynosila 620 dolarow...





















Joseph Strout, syn latarniczej pary mial powiedziec (w Lewiston Journal, lokalnej gazecie):"Moj ojciec byl latarnikiem, ja jestem laternikiem. Cala rodzina ma ta latarnie we krwi. Moj ojciec Joshua Freeman Strout dostal swoje imie po kapitanie Joshua Freemanie. On tez byl laternikiem, a moja babcia jako szesnastoletnia dziewczyna pracowala u kapitana. (...) Freeman zwykl trzymac w poblizu fotela, na ktorym przesiadywal zwoje lin – na wypadek gdyby jakis statek rozbil sie i trzeba bylo niesc pomoc".
Z latarnikiem Josephem mieszkala papuga – Billy. Uwielbiala muzyke i gdy tylko zblizal sie sztorm, chmury zaslanialy swiatlo latarni, zachecala Joe do "trabienia" (latarnia miala w alternatywnie do zaoferowania sygnaly dzwiekowe – najpierw wielki dzwon, ktory kiedys, spadajac, nieomal zabial Joshua, pozniej syrene dzwiekowa).
Zycie w Portland Head Light podobno nie bylo typowo latarniczo-pustelnicze. Wiele ludzi odwiedzalo i odwiedza to miejsce. Podobno, w 1950 roku, pewna dama wkroczyla do absolutnie prywatnej kuchni latarnika i zasiadwszy za stolem oczekiwala na przybycie kelnera.

Od 1989 w domku przy latarni nie mieszka juz zaden straznik ognia – latarnia zapala sie sama.

wtorek, 30 czerwca 2009

R jak radosc

W czasach niepewnosci i niestabilnosci trudno zachowac spokoj, przytomnosc wobec zasad, w ktore sie wierzy. Jakze trudno wtedy budzic sie z usmiechem zadowolenia, z akceptacja wobec tego, co "mi sie" przydaza. W czasach zametu trudno byc wiernym przykazaniu: nie bedziesz wpadal w spazmy i rozgoraczkowanie, gdy na zewnatrz twego domu szaleje burza.
W czasach zarazy szuka sie lekarstwa, dzwoni do lekarzy, wpada sie w panike, wyciaga reke do przyjaciol, pisze testament, czasami nawet planuje sie pogrzeb, bo przeciez nie sposob uciec chorobie... Jakze trudno wtedy uwierzyc, ze jest sie bezpiecznym dopoki, dopoty agregat wewnetrzy wytwarza radosc.

Przepis na radosc jest prosty, wystarczy zmieszac swiadomosc ze wspolczuciem. Tyle. Wszystko dostepne 24 godziny na dobe, siedem dni w tygodniu!

Ze drogo? Ze niewygodne w uzyciu? Prawda to – czasami ingredienty kosztowac moga fortune! Samoswiadomosc, przytomnosc i opanowanie wobec wlasnych slow, mysli i czynow w momencie interakcji z "durniem" – czlowiekiem, organizacja, zasada? Wspolczucie wobec kogos, kto posolil nasza otwarta rane? Swiadomosc nietrwalosci wszystkiego, w momencie wydawania ostatnich pieniedzy na niedzielny obiad dla rodziny? Spokoj gdy zdrada, gdy zadza pluska sie w morzu naszych uczuc? Wspolczucie dla autora "Naszej Gehenny", dzielka opaslego w niewygodne zdarzenia?
No dobrze, czasami faktycznie trudno przyrzadzic koktajl radosci, zwlaszcza w warunkach polowych, bez miksera czy shekera. No dobrze, czasami rozpacz, lub jakas jej podrobka kosztuje o wiele mniej i latwiej ja dostac.

Radosc jednakowoz jest racjonalnym wyborem konsumenckim! O tak, wbrew pozornie wysokim kosztom oplaca sie budzic codziennie z usmiechem niepowagi, warto reagowac lekkoscia zrozumienia na sytuacje stresujace, warto w zmaganiach ze Strasznie Okrutnym Swiatem miec w pogotowiu malutka flaszeczke z odrobina radosci...z istnienia, z tu i teraz.
Konsumet "powinien" zachowywac sie racjonalnie, wybierajac sposrod alternatyw to, czego zakup (koszt) przyniesie jak najwieksza korzysc. Stosunek kosztu do korzysci ma przechylac sie zawsze na strone korzysci. Teoretycznie.
Przy podejmowanej jutro rano decyzji, (o tak, taka decyzja podejmuje sie codziennie, wielokrotnie) radosc czy zmartwienie, kreacja czy entropia, swiadomosc czy niewiedza, warto wybrac to, co moze czasami troszke drozsze, moze nawet, hm, luksusowe, ale bedzie niezle sluzylo przez nastepne tysiaclecia.

Czasami zapominam, ze kiedys wydalam wszystkie oszczednosci na ten specyfik i wlasciwie mam do niego staly dostep. Czasami zapominam zazyc popoludniowej dawki i wiedne od nadmiaru toksycznych zmartwien. Cale szczescie mam lustro i ilekroc w nie spojrze, pytajac sie samej siebie: no jak tam?, widze rozesmiana twarz, czasami przez lzy, czasami jeszcze z rozplomienionym od gniewu policzkami.
Moje lustro to medytacja, "nic nie robienie", albo robienie nic w okreslonym miejscu i okreslonym czasie, zwane czasami "byciem sobie". Medytacja zdecydowanie jest najprostszym znanym mi sposobem na zmiksowanie swiadomosci i wspolczucia, na uzyskanie mikstury zwanej radoscia.
Mozna sie nawet w takiej medytacji wiercic, wcale nie trzeba nic nie myslec – to wszystko mity sprzedawane przez konkurencje!
Jesli kupowac radosc to tylko najlepszej jakosci, oryginalna radosc istnienia.

Gate Gate Para Gate Parasamgate Bodhi Svaha!

wtorek, 23 czerwca 2009

New Hampshire





Live free or die - motto stanu New Hampshire jakos atakuje swoja radykalnoscia. Nie wiem czy lubie te "goralska" nachalnosc... Uwielbiam w New Hampshire przestrzen.
Co tydzien staram sie choc przez chwile posiedziec na szczycie jakiejs gorki.

środa, 10 czerwca 2009

Radosc nieposiadania

Przeczytalam i na szybko przetlumaczylam , bo wzruszajace, naiwne, dla mnie prawdziwe...

Joy of Less, by Pico Iyer , New York Times, June 7, 2009


"Rytm mojego serca stal sie glebszy, zywszy, ale i za razem przepelniony jakims spokojem, tak jakbym przez caly ten czas przechowywala jakies wewnetrzne bogactwo. Moje zycie jest sekwencja wewnetrznych cudow". Te slowa napisala mloda holenderka Etty Hillesum w przejsciowym obozie nazistowskim w 1943 roku, na dwa miesiace przed smiercia w Oswiecimiu.
Ralph Waldo Emerson, doswiadczywszy w wieku lat 7 smierci ojca, w wieku dwudziestu lat utraciwszy zone i pierworodnego syna, pod koniec swego zycia pelen wiary pisal: "Wszystko co widzilem uczy mnie ufac tworcy w zakresie rzeczy, ktorych nigdy nie ogladalem".
Zycie Issy -japonskiego poety z konca XVIII wieku, znanego ze slow przepelnionych niemal dzieciecym euforycznym zachwytem nad swiatem, "bogate" bylo w nieszczescia – czworka dzieci umarla w wieku niemowlecym, zona odeszla z tego swiata przy kolejnym porodzie, jego cialo w czesci zostalo sparalizowane.
Majac 29 lat pewnie nie znalem tych wszystkich szczegolow z zycia powyzszych bohaterow, ale wlasnie wtedy zaczelem sie domyslec, ze szczescie w bardzo malym zakresie zalezy od zewnetrznych okolicznosci, a w wiekszej mierze od naszych wlasnych wysilkow. "W rzeczy samej nic nie jest dobre ani zle samo przez sie. Tylko mysl nasza czyni to i owo takimi" - przypominaly mi sie slowa Hamleta.
Mialem szczescie, zylem zyciem, o ktorym jako chlopiec moglem tylko pomarzyc: pisanie o wydarzeniach swiatowych do magazynu Time, mieszkanie na Park Avenue, wystarczajaco duzo pieniedzy i czasu, by wakacje spedzac w Birmie, w Maroko, w Salwadorze. Kiedy jednak zdarzalo mi sie przebywac w tych rejonach swiata, zmagajacych sie z roznorakimi problemami, czesto zanurzonych w jakims militarnym konflikcie, wydawalo mi sie, ze ludzie stamtad sa pelni optymizmu i energii, w porownaniu do moich przyjaciol ze spokojnego Santa Barbara, codziennie odwiedzajacych swojego terapeute, w czwartym z kolei zwiazku malzenskim... Chociaz wiedzialem, ze przepustka do szczescia nie jest ubostwo, bylem rowniez przekonany, ze na pewno nie mozna go kupic za pieniadze.

Dlatego tez, w malo oryginalnym, post-hippisowskim akcie – opuscilem swoja wygodna posadke, aby przez rok zyc w swiatyni na przedmiesciach Kyoto. W swoim szlachetnym zamiarze wytrwalem tydzien. W tym krotkim czasie zorientowalem sie, ze oczekiwane przeze mnie niezmierzone glebie odkrywane w kontemplacji ksiezyca lub komponowaniu haiku, sprowadzaja sie w zyciu swiatyni do sprzatania, zamiatania i znowu sprzatania. Dzisiaj, po ponad 21 latach wciaz zyje w poblizu Kyoto, w dwupokojowym, i w porownaniu do mnisiej celi, luksusowym mieszkaniu. Nie mam roweru, samochodu, telewizji, ktorej programy moglbym zrozumiec, zadnych innych srodkow przekazu. Dni ciagna sie w nieskonczonosc. A jednak nic mi nie brakuje.

Nie jestem buddyjskim mnichem, nie sprawia mi jakiejs szczegolnej przyjemnosci wyrzekanie sie siebie, podrozowanie przez godzine lub dluzej by wydrukowac tekst, ktory wlasnie napisalem. Nie jestem szczegolnie zadowolony z faktu, ze wlasnie ominely mnie finaly ligi NBA.
Ale, w pewnym momencie, doszedlem do wniosku, ze przynajmniej dla mnie, szczescie nie wyrastalo z rzeczy, ktorych pragnalem lub potrzebowalem, ani z moich dokonan. I naprawde wartalo zastanowic sie gruntowanie, co tak naprawde prowadzi do spokoju umyslu – najblizszej dla mnie, jak dotad, definicji szczescia. Nie posiadanie samochodu to brak klopotu, o ktorym trzeba byloby codziennie myslec i moze nawet martwic sie, to codzienna przygoda spaceru po okolicy. Nieposiadanie telefonu komorkowego i szybkiego lacza internetowego wynagradza mnie czasem na gre w ping-ponga, zakupy dla ukochanej i pisanie dlugich listow do starych przyjaciol ( albo na poszukiwanie starych zabawek dzieci, ktore teraz dorosly i wyfrunely z gniazda).

Kiedy raz w tygodniu dzwoni telefon jestem tak podekscytowany, jakbym nigdy nie pracowal w gesto zaludnionym biurze w Rockefeller Center. Kiedy raz na trzy miesiace odwiedzam Stany Zjednoczone i rzucam sie na gazete, okazuje sie, ze wcale nie ominelo mnie tak wiele.
Podczas gdy ja po raz kolejny czytam Wodehouse'a albo Thoreau"a "Walden, czyli zycie w lesie" dwudziestocztero-godzinna karuzela naplywajacych ciagle wiadomosci wciaga ludzi, by pod koniec dnia zostawic ich dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym ich zastala. W "Portrecie damy" Henrego James'a Ralp Touchett mowi: " Czlowieka, ktory zaspakaja wymagania swojej wlasnej wyobrazni nazywam szczesliwym". Dla mnie zycie w czasie przyszlym nigdy nie bylo szczesciem.

Z pewnoscia nie polecalbym wszystkim swojego modelu zycia, nie polecalalbym go wiekszosci ludzi i naprawde wspolczuje tym, ktorzy ostatnio doswiadczyli przeklenstwa ograniczenia potrzeb, niedostatku, ktorego nigdy nie poszukliwali i nigdy nie pragneli.
Ale po prostu wydaje mi sie, ze zewnetrzne dobra i osiagniecia nie moga naprawde uczynic nas wewnetrznie szczesliwymi. Milionerzy, ktorych znam, pragna zostac multimilionerami i spedzaja wiecej czasu z prawnikami i bankierami, niz z przyjaciolmi (Czy w ogole maja prawdziwych przyjaciol?). Sam pamietam, ze w czasach mojej pracy korporacyjnej, wiedzialem, ze zawsze mam przed soba nastepna, wyzsza pozycje do zdobycia, mozliwosc awansu. Jak w paradoksie Zenona, moglem byc pewien, ze nigdy nie osiagne mety, zawsze pozostanie nienasycenie, niespelnienie.

Nie posiadanie stalego etatu niewatpliwie jest bardziej ryzykowne, zwlaszcza dzisiaj, zwlaszcza gdy jako narzedzie zarobkowania wybralo sie slowa, ktore staja sie coraz czesciej tylko dodatkami do obrazow. Jak wiekszosc moich znajomych w ciagu ostatnich kilku miesiecy stracilem niemal calosc zgromadzonych oszczednosci. Moja garderoba zostala znacznie uproszczona za sprawa pozaru, ktory przed paroma laty spalil doszczetnie dom w Santa Barbara, zostawiajac mnie ze szczoteczka do zebow zakupiona w nocy w sklepie calodobowym. Dzisiaj moje dwupokojowe mieszkanie w japonskim "szczerym polu" jest nawet bardziej puste niz szczatki domu, ktory sie spalil. Mam za to czas, na czytanie John le Carre, wylegujac sie na sloncu i zagryzajac slodkie mandarynki. Kiedy na rynku pojawia sie nowy album Sigur Ros muzyka rozswietla moje dnie i noce. I wyglada na to, ze szczescie, jak spokoj i pasja przychodza naturalnie, kiedy sie ich nie poszukuje.

Jesli jestes osoba, ktora przedklada wolnosc nad bezpieczenstwo, ktorej calkiem wygodnie w malym pokoju, ktorej pragnienia nie wykraczaja ponad zwykle potrzeby, to moze bieganie w miejscu i krecenie sie w kolko nie jest dla ciebie.

W Nowym Yorku jakas czesc mnie zawsze byla "gdzies indziej", czesc mnie wyrywala sie, aby sprawdzic, jak tez moze wygladac zycie w Japoni. Teraz, kiedy tu jestem wcale nie wracam do Rockefeller Center czy na Park Avenue.

wtorek, 9 czerwca 2009

Sandomierz - najsoczystsze miasto swiata



Tesknie ...

Niedawno na zajeciach z literatury czytalismy wiersze imigrantow. W heterogenicznym tlumie kobiet i mezczyzn z najodleglejszych zakatkow swiata zostalam zapytana o moja ojczyzne. Bez zastanowienia odpowiedzialam: Sandomierz. Wszyscy popatrzyli na mnie lekko zdumieni: gdzie jest panstwo o nazwie – Sandomierz? Usmiechnelam sie. “Sandomierz nie jest panstwem, to male miasteczko, a dla mnie cala kraina”.
Sandomierz jest jak drzewo, zywy organizm wrosniety w polskosc. Jest jak zabytek przyrody – lekko juz sfatygowany, lata mlodosci majacy za soba, obrosniety mchem, tu i owdzie mozna znalezc slady walki z grzybem lub innym szkodnikiem. Czas pozostawil swoje pieczecie. Ciagle jednak mozna schronic sie w jego cieniu, zapominajac o calym swiecie, zastygajac w martwej popoludniowej godzinie, w bezczasowej prozni wytwarzanej tylko w tym miejscu swiata.
Sandomierz ma swoje korzenie. Pachna starymi murami, wilgocia, kurzem, ziemia. To caly podziemny swiat tego miasteczka. To labirynty piwnic, podziemne szlaki przeszlosci, w ktorych kupcy przechowywali swoje dobra – wina, miesa, owoce okolicznych pol i sadow, takze to co przyniosla rzeka, karmiaca Sandomierz swoimi wodami. Zawsze kiedy jestem w moim miasteczku z kims z zewnatrz, prowadze go do podziemi i opowiadam ta straszliwa historie o dziewczynie co to zdecydowala sie na smierc by ocalic miasto, zawsze opowiadam o Halinie Krepiance. Nie wiem ile jest w Polsce mitow, ktore to wlasnie kobiete obsadzaja w roli glownej.
Jako drzewo stare i historyczne Sandomierz przeszedl wiele oblezen, widzial krew
i kurz bitew. Probowano go zniszczyc, wykorzenic, podciac, porabac na kawalki. Jego korzenie to ziemia, w ktorej mozna znalezc kosci wrogow i mieszkancow, kawalki broni, a takze dukaty, srebniki i grosze, dla ktorych te wszystkie walki sie toczyly. Zanurzajac sie w zarosla na Pimpolimpo, kiedy bylam stworkiem niewiele wyzszym od stolu, z lopatka i dziecinnym wiaderkiem, kopalam marzac o karierze archeologa w mojej sandomierskiej ziemi, odkrywajac historie. Kazda wyprawa byla lekcja pogladowa i kiedy wracalam do domu rzucalam sie na ksiazki, prosilam rodzicow zeby opowiedzieli mi jeszcze raz historie o wole co to rogami wyryl napis Salve Regina, o drzewach co to swieta reka posadzila, aby korzenie nieba siegaly.
Historie czynily z mojego miasteczka ekspolarycyjny raj pelny tajemnic i zagadek. Kopiec Salve Regina, Piszczela, liczne wawozy, niedalekie Pieprzowki – coz moze byc lepszego dla dojrzewajacej wyobrazni. Dziekuje Najwyzszemu za dziecinstwo spedzone pod korona tego drzewa, dziekuje za sandomierska wyobraznie.
A potem masz pien – Stare Miasto. Kamieniczki ciagnace sie w zawijasach i zakretach pod gore i na dol, krzywy Ratusz, Brama Opatowska jako dowod tysiaca przezytych lat, stojaca w tym samym miejscu, koscioly i ich wieze, wieze i ich koscioly. Pien Sandomierza jest wyjatkowy, czyni miasteczko niepowtarzalnym. Zawsze kiedy zblizalam sie do niewielkiego wzgorza i znad rzeki widzialam Collegium Gostomianum, Katedre, Dom Dlugosza i palete malutkich domkow, lzy spadaly na miasto z moich oczow i pojawiala sie pewnosc – tak , to najpiekniejsze, najmniejsze miejsce na swiecie.
Pien ma tyle lat co miasto, troszke sie zmienil, troszke przebudowal, dumnie eksponuje swoja starosc. Nie mozna go minac bez uczuc, nie mozna nie pokochac cienistych, brukowanych uliczek, nie mozna nie dostrzec harmonii wzgorza katedralnego, nie mozna nie poczuc zapachu wiekow w okolicach kosciola sw. Jakuba. Pien Sandomierza, jego oficjalny wyglad, turystyczne oblicze wydaje sie byc swiadomy swojego uroku. Uwodzi fotograficznym pieknem. Dla mnie Stare Miasto to spacer z rodzicami, to godziny spedzone w bliskosci katedry, to czas, kiedy uczylam sie swiata. Stare Miasto nauczylo mnie opowiadac i sluchac historii, nauczylo mnie patrzec i widziec.
A jesli zna sie kazdy skrot, a jesli zna sie kazdy plot i krzak – o radosci odkrywcy, podroznika, wedrowca!
Korona tego miasta sa drzewa. Sandomierz jest zanurzony w zielonosci. Okoliczne sady i ogrody, park, Piszczela, Pieprzowki, wawozy tworza peleryne izolujaca to miejsce od reszty swiata. Dla mnie ta zielonosc to nie tylko arkadia dziecinnych wypraw w cienistosc popoludni i w tajemniczosc historii ale takze slodycz moreli. Nie wiem dlaczego morela z Sandomierza jest wyjatkowa, nie wiem dlaczego jej smak jest istota wszelkiej morelowosci…Sandomierz dla mnie ma kolor morelowy.
W plataninie drzew, w slodkiej zawiesinie owocowych zapachow, gdzies, wewnatrz kwitnienia mieszkaja ludzie – owoce.
Jestem szczesliwym owocem tego drzewa. Jestem z Sandomierza.


Sandomierzanin nr 8/2008

poniedziałek, 18 maja 2009

Alfabetu wewnetrznego ciag dalszy.


Sposrod wszystkich niezwykle waznych pojec, zaczynajacych sie na litere p, wybralabym kiedys prawde. Bo choc "piekno" czaruje, "przyjazn" niezbedna, "pieniadze" zaprzataja czasami glowe w nadmiarze, "pokory" wciaz nauczyc sie nie moge, a "papierosy" – ech, szkoda gadac, to "prawda" zawsze swiecila na firmamencie jako imperatyw, zasada, horyzont wewnetrznego rozwoju. I to nie jakas tam "relatywna", spleciona z paplatanych watkow, ktore nijak nie moga wspoltworzyc jednej i jedynej osnowy, nie kakofoniczna prawda mojego doswiadczenia, nie taka, co okreslana jest jako "zgodnosc", pomiedzy podobnym a podobnym, albo teza i antyteza – zadnych wielosci nie tolerowalam w tym aspekcie. Na zasadzie wybierania tego, czego sie nie ma, do czego sie teskni, czego sie pozada, jako zdefiniowany (przez innych) i zadeklarowany (przez siebie) klamca, wybralabym prawde radykalna. I zdolna bylam nawet bronic tej idei wobec posmodernistycznych zwolennikow liczby mnogiej. Bylam dowodem na to, ze radykalizm pojeciowy prowadzi do paplatania praktyki z teoria.
Stopniowo w trakcie przezywania swojego zycia zdecydowalam sie zastapic rzeczownik czasownikiem – prawde - koncepcja "uprawdzania", "prawdzenia sie"; procesualnosc wygrala.
Dlatego dzisiaj, przy literze p, nie wybieram prawdy!
Podazam, nie jestem.
Probuje, nie osiagam.
Otwieram drzwi, chce zobaczyc Przestrzen!
Przestrzen jest "miejscem" podrozy.

Okragly jak ptys i czerwony ze wstydu ksiezyc majowy, ktory zagladal w moje okno w niecnych pewnie zamiarach, pomogl odkryc przestrzen wewnetrzna. Wtedy, w maju, ukradl mi sny. Lezalam spuchnieta od wydarzen codziennych, ktore tylko sen mogl rozproszyc, rozwodnic, zamienic w przeszlosc. Lezalam wypelniona po brzegi namietnoscami, rozterkami, niezrozumieniem. Lezalam napompowana brakiem. Ksiezyc zaproponowal zabawe: skoro juz nie mozesz spac, ha ha ha, zrob cos z soba – rusz sie, ruch jest zdrowy, w zrowym ciele zdrowy duch, przebiegnij sie troche. Podrozuj w nieskonczonosc swojego ciala, w niekonczace sie continnum przestrzeni wewnetrzej, w pustke trwalosci, w ciaglosc stawania sie, w swiadomosciowy kosmos wszystkiego we wszystkim.
I tak to sie zaczelo. Tak zwariowalam. Od niespania. Od zawrotnej przestrzeni.
Przekroczylam granice, ktorych nota bene nie bylo, zanurzylam nogi w koncu swiata, i juz nie chcialo mi sie wracac.
Lubie doswiadczac przestrzeni: nad oceanem, nad morzem, na szytach gor. Jakis czas temu mialam przyjemnosc latania na paralotni. Nad gorami. To dopiero jest odkrycie przestrzeni. Wiatr silniejszy niz myslisz, prawdziwy zywiol. I o dziwo wrazenie spokoju, bezpieczenstwa.
Pomyslalam,ze powinnam zostac pilotem samolotu. Albo aniolem.

piątek, 24 kwietnia 2009

Osoba czy Odpowiedzialnosc

Najwiecej problemow przysparzaja mi wszelkie oceny i oszacowania. Budowanie systemu wartosci nie jest zajeciem prostym. Na razie mam sporo mentalnego chaosu, zachwycajacego spojnoscia w praktyce. Chaos, bo funty i kilogrami mi sie pomieszaly, mile i kilometry wciaz sie nie przeliczaja, bo godziny tu i tam jakos nie moga sie zsynchronizowac. Poprzez zamieszakanie w obcym kraju, poprzez dodatkowy, ponadobowiazkowy ciezar doswiadczen, system mi sie rozszerzyl i pierwotnie przetasowal. Nie jestem wiec pewna co jest wazniejsze – Osoba czy Odpowiedzialnosc, Podmiot czy Dzialanie, Istota czy Istnienie?
W Ameryce panuje kult Osoby, Osobowosci. Wiarzy sie tutaj nie tyle w wolnosc, nie tyle w wybor jako dzialanie, co w jednostke ( w strong personality), ktora tego wyboru dokonuje. Ameryka kocha Osobowosci. Najlepiej sprzedajacymi sie ksiazkami sa ksiazki o Bohaterach, co byli na dnie, a potem sie wybili zwyciezyli, osiagneli. Najpopularniejszymi programami w telewizji sa te, przedstawiajace Osobowosci Popularne (celebrities), i kompletnie niewaznym jest, co te osoby robia, co mowie, jak postepuje. Liczy sie sama Osobowosc. Politykow nie wybiera sie dla idei, do pracy zatrudnia sie osoby, a nie osiagniecia, gazety zapelnione sa twarzami, cialami bez kontekstu dzialania, wydarzenia – wydarzeniem jest ilosc kilogramow, nos, nowe cycki – osoba sama w sobie. Szczerze mowiac troche mnie to zaskakuje. Zawsze kojarzylam Stany z wolnoscia, a wiec dzialaniem. Zawsze kojarzylam wolnosc z odpowiedzialnoscia, wierzylam w schemat: wolny wybor (wolnosc) – odpowiedz, konsekwencja (odpowiedzialnosc). Wierzylam, ze wolnosc jest dialogiem czynow i konsekwencji. Tymczasem odpowiedzialnosc traktuje sie tutaj jak chorobe. Wymysla sie mnostwo sposobow iluzyjnie nihililujacych konsekwencje. Kup – nie musisz nam placic (przez nastepny rok), zawrzyj nowe znajomosci – nie musisz wcale oddzwonic, spotkac sie ponownie, jedz przed siebie – nie musisz wracac, zjedz - to zdrowe, nie utyjesz. O wolnosci mowi sie duzo, zapisano ja nawet w Konstytucji, ale to Wolnosc Osobista, wolnosc, ktora stala sie epitetem osoby, wolnosc okreslajaca. Jakos ne moge dojrzec dynamiki w amerykanskiej wolnosci. Moze zatem wolnosc jest europejska? To w Europie krytyjuje sie za czyny, za brak etycznej odpowiedzilanosci, za niezrobienie czegos, za brak reakcji. W Europie mowi sie o wolnosci w kategoriach odpowiedzialnosci, w kategoriach zdarzania sie, dialogu.
Nie wiem co postawic na piedestale, od czego zaczac etyke – od Osoby, jej potrzeb, jej istoty (czarnej, bialej, polskiej), czy od Odpowiedzialnosci – dzialania, odpowiedzi, dialogu zdarzajacego sie miedzy ludzmi, Bogiem. Czego mam sie trzymac - istoty czy istnienia?
Dobrze, ze takich wyborow dokonuje sie podswiadomie, w mgnieniu oka, intuicyjnie. Fajnie, ze sobie moge pomajstrowac z pojeciami bez zadnych konsekwencji. Hmm, bez odpowiedzialnosci?

środa, 25 marca 2009

Bauman w Wyborczej: Koniec orgii

http://wyborcza.pl/1,75480,6251875,Bauman__koniec_orgii.html

Przeczytalam jednym tchem. Generalnie jest o kryzysie, o koncu ( a moze zmianie) pewnego etapu konsumpcjonizmu. A oprocz tego taki kwiatek:

"Może się więc okazać, że warto się do czegoś przywiązać, mieć coś stałego.

- Tu o coś więcej chodzi.

Moim zdaniem nowością, do której się trzeba będzie przyzwyczaić, będzie odkrycie na nowo wartości trwania.

W ostatnich latach imperatywem było pozbywanie się starego, żeby nabyć coś nowego. Po co ja mam się z czymś czy kimś wiązać, skoro codziennie pojawiają się lepsze komórki, lepsze komputery, młodsze i lepiej ubrane kobiety? Po co ślubować wierność i wiązać sobie ręce?

Główną zasadą było: nie zamykać żadnych opcji. Zawsze zostawiać furtkę, żeby się można było wycofać. Żeby nic nie było raz na zawsze.

Od tego trzeba się będzie odzwyczaić. Od życia, które było ciągiem pozbywania się. I przyzwyczaić do życia, które znowu, jak niegdyś, było gromadzeniem i troską o to, co nagromadzone."

Az mi sie chce dodac: a nie mowilam! Przeciez trabie o tym od dawna!

wtorek, 24 marca 2009

Naturalia - uniwersalne marzenia ludzkosci.


Naturalia - to ponad religijne, narodowosciowe, ponad partykularne marzenia, elementy naszej wspolnej ludzkiej wyobrazni. Zamieszkuja sny, serca, w sposob naturalny stanowia temat 70 do 80 % wytworow sztuki tworzonych przez czlowieka. Naturalia, chcac nie chcac, sa. Dla jednych ich istnienie nie wymaga dowodu, jest intuicyjne, dla innych jako utopie wewnetrzne posiadaja istnienie intencjonalne, nikt nie wazy sie stwierdzic, ze naturalia sa obiektywne, niezalezne, realne... A szkoda, szkoda. To mogloby wiele wyjasnic.
Wsrod naturaliow dwa chyba najbardziej popularne, nosza nazwy: "american dream", zwany takze "wlasna legenda" oraz "przeznaczenie".
Wlasna legenda, czy american dream to naturalium istoty. Jest to przekonanie, ze kazdy, bedac wolnym obywatelem moze osiagnac to, czego pragnie, moze osiagnac "spelnienie". Naturalium to glosi wiec, ze z istoty swej czlowiek jest zdolny do osiagniecia szczescia, spelnienie, raju, czego-tylko-dusza-zapragnie. Uwodzicielska ta idea glosi - zycie to droga, podroz do osiagniecia pelni swoich mozliwosci, do zamieszkania w krainie spelnionych marzen. To przekonanie, ze wystarczy mocno czegos chciec, aby caly wszechswiat pomagal w osiagnieciu pragnien. Podazaj swoja droga, dzialaj zgodnie z tym, co podpowiada ci serce, podejmuj ryzyko, nie boj sie, nie lekaj sie, nie rezygnuj, trwaj w dazeniu... Huzia, hola, do przodu, hej!
Slowem, warto wybrac droge pod gorke, by dostac sie na wyzyny spelnienia i osiagnac Upragnione.

I kiedy czlowiek, zanurzony w swoim fotelu, kanapie, czyta lub oglada kolejna wersje tej opowiesci nie sposob nie uronic lzy, podjac decyzji typu: "w droge, ja tez dam rade", lub wkurzyc sie na media i caly swiat, ze zajmuja czlowieka takiemi truciznami, ze to jakas religijna sprosnosc i balamoctwo.

Naturalium zwane "przeznaczeniem" jest oczywiscie naturalium celu. Chodzi w nim generalnie o to, ze moze i posiady wolna wole, moze i dokonujemy wyborow, ktorych konsekwencje ponosimy co i rusz to, ale przeznaczenie (cokolwiek to jest) wie swoje i wobec niego, za przeproszeniem, "gowno" mozna. Krotko mowiac, nawet jak wolno wybieramy, to tylko dlatego, ze tak mialo byc. Czesto opisujemy swoje wolne dzialania etykietka: nic nie moglam/moglem na to poradzic. (Determinizm jest druga natura czlowieka , o dziwo!) By sie zbytnio nie kaleczyc w zyciu, nie obijac niepotrzebnie, nie cierpiec zbytnio, warto nauczyc sie czytac Znaki (zacheta do ksztalcenia zawsze godna pochwaly). Przeznaczenie bowiem jest nie tylko pismienne, ale generalnie bardzo artystyczne nastawione i lubi ekspresje we wszelkiej postaci. Jak sie troche czlowiek wyksztaci to moze zaczac podazac za Znakami, ktore zostawia przeznaczenie. Latwiej sie mu wtedy zyje, bo nie rozprasza sie na wszystkie strony, tylko spokojnie (lub nie spokojnie, zalezy od mowy przeznaczenia) podaza...."wlasna legenda"! W koncu osiaga sie status quo z rzeczywistoscia, szczytuje, zalicz punkt w grze i idzie dalej lub umiera.

Wciaz zaskakuje mnie fakt popularnosci tych dwoch "wewnetrznych marzen". Kolejny film, ksiazka, artykul o tym samym - droga, trud, spelnienie - bo tak chce swiat, bo tak mowi przeznaczenie, bo tak powiada twoja wlasna "legenda". O jakiez to wszystko, kurwa, proste. Naturalia porzadkuja marzenia - panowie po prawej, panie po lewej. Dla panow - wlasna legenda, dla dam - po prostu przeznaczenie.

wtorek, 24 lutego 2009

Ciotka Weronka

Ciotka Weronka umarla w niedziele. Dzisiaj w Sulislawicach jest jej pogrzeb.

Ciotka Weronka jest siostra mamy. Nie pamietam tylko czy rodzona, czy "bratnia" siostra. Bo mama ma rodzone rodzienstwo - pochodzace od tego samego ojca, oraz rodzenstwo od brata ojca, ktory jako pierwszy ozenil sie z babcia, a ze zginal, wsiakl na wojnie ( tej pierwszej), to moj dziadek - brat mlodszy - zaopiekowal sie rodzina i babcia- przede wszystkim.
Ciotke Weronke pamietam zawsze w chusteczce na glowie - kwiecistej. I w podomce - takim rodzaju wdzianka, ktore nie jest sukienka, nie jest szlafrokiem, troche jakby fartuchem. Raz chyba widzialam ja bez tej chustki - na slubie corki, tej drugiej Hanki-Jolki. Miala dlugie wlosy, przynajmniej wtedy. Ciotka Weronka w prodizu piekla najlepsze na swiecie ciasta. Pamietam szczegolnie serniki. Robila tez faworki, ktore pachnialy wszechogarniajaco, gdy wchodzilo sie do kuchni, choc ukryte byly na telerzu przykrytym lniana sciereczka w jakies szlaczki. Te faworki i herbate zabieralo sie do domu, i tam w pokoju z blyszczacymi meblami zajadalo. Bo domy byly jakby dwa w obejsciu ciotki Weronki. Ten stary - jednoizbowy, ktory dzielil sciane z obora i po przeciwnej stronie nowszy, choc tez stary, z dwoma izbami. Ciotka Weronka gotowala w starej kuchni. Zagroda byla na planie kwadratu - prostokata. Od strony wschodniej obejscie graniczylo ze stawem, ktory w zimie zamarzal i mozna bylo na nim jezdzic na lyzwach. Od strony polnocnej byly sady, pola i rozne takie gorki i dolki, po ktorych sie biegalo i puszczalo wielkanocne jajka. I strumien tez tam byl. I chyba raj. Strona zachodnia to dom - ten nowszy, graniczyl z obejsciem wuja Tomasza, a dalej wuja Stefana. A od poludnia brama i droga. Po przeciwnej stronie drogi mieszka moj ojciec chrzestny. Tuz kolo bramy stal slup, na ktorym dumnie przez wiele lat prezentowalo sie bocianie gniazdo. Poznym latem bociany zbieraly sie na lace, tuz nad rzeka. Nad ranem unosila sie tam mgla - namiastka chmur. Bociany klekotaly, klekotaly i w koncu zaczynaly biec, a potem jak samoloty odrywaly sie od ziemi i uciekaly z Dmosic. Nie wiem gdzie.
Nad droga w lecie unosil sie zawsze kurz. Bylo sucho, goraco i glosno od swierszczy. Ciotka Weronka miala wlasnie pokazac mi jak zabija sie kure. To byl moj pierwszy raz. Widzialam jak bez zmruzenia oka bierze do reki siekierke, silna reke przytrzymuje kure na pienku i jednym ruchem - ciach- pozbawia ja glowy. A kura trzepocze sie, wciaz sie trzepocze. Ciotka tlumaczyla mi, ze to normalne. Zanim duch wyjdzie z kury bedzie sie tak ruszac, skakac i trzeba uwazac zeby nie uciekla.
I jeszcze rosol pamietam, posypany pietruszka. Z tej kury. Nie moglam go zjesc. Tluste oczy mrugaly na mnie i czulam, ze ten duch wcale nie ulecial, jakos siedzi w tym rosole i jak tylko wpuszcze go do srodka zacznie skakac i gdakac w moich wnetrznosciach.

Pamietam jej glos. Pamietam jak podala mi pewnego razu puszysta kulke - malego kotka i powiedziala - wez go sobie. I bardzo, bardzo chcialam zabrac ten prezent. Ukrylam go nawet w samochodzi rodzicow. Ale prezent miauczal zalosnie i nie udalo sie go przemycic cichaczem. Rodzice sie nie zgodzili. Siedzialam na sloncu, na laweczce, tuz przed domem ciotki Weronki a na kolanach trzymalam ten maly skarb, ktory musialam zostawic w Dmosicach.

Ciotka Weronka krazy jeszcze po bardo. Trzymam za nia kciuki w tej wedrowce i prosze wszystkie dakinie z okolic Dmosic, zeby pomogly jej rozponac wlasciwy kierunek.

poniedziałek, 23 lutego 2009

M jak macierzynstwo


W pewnym momencie organizm kobiety prosi o reprodukcje, wyrywa sie hormonalnie do jakiejs pozasiebnej wedrowki. Prosi? To zle slowo, raczej nalega, szantazuje, nagabuje. Nic sie z tym nie da zrobic – to biologia. Nie sa przypadkiem jej wybuchy zlosci, nie wynikaja z psychologicznych przeslanek napady malkontenctwa. Generalnie kobieta jest polem walki hormonalnej, trudno uleczalnym chronicznym przypadkiem wewnetrznej neurozy matki natury. Wiem, wiem, wspoczesne feministki pewnie nie czuja "zewu", wcale nie tesknia za macierzynstwem itd. Ja tez! Racjonalnie jestem przeciwna, niezdecydowana i generalnie nie czuje potrzeby. Racjonalnosc w XXI wieku dzieki srodkom farmakologicznym moze nawet zwyciezyc pod-racjonalna strukture "chcenia". I tak tez sie dzieje. Ale nie zaprzeczam, nie neguje, obserwuje raczej z zaciekawieniem, jak biologia czasami trzepocze na mnie uwodzicielsko rzesami, jak pudruje policzki, podkresla szminka usta, by zachecic mnie do zmiany planow. I miekkim swym glosem powiada: dzi-dzius, malen-stwo, dzie-cko, maluuuszek itd. Odwracam sie plecami do pokusy.
Slowem - o macierzystwie nie wiem nic. Nie wiem co oznacza macierzynska milosc od srodka, jak sie to czuje. Wiem natomiast, ze musi to byc uczucie wszechobecne w krwi rodzicow, dominujace. Wnioskuje na podstawie moich wlasnych rodzicieli. Ich macierzynska milosc byla zawsze w moim zyciu. Czasami sie jej sprzeciwialam, zaprzeczalam, watpilam, zadalam dowodow na jej istnieni. Ale to kwestia odbioru. Obiektywny byt uczuciowy byl zawsze, zwrocony na mnie, od kiedy jestem na swiecie. Ta ich macierzynska milosc to nie jakas przyjemna sprawa – to raczej rodzaj osobistego poswiecenia, zawieszenia siebie na rzecz dziecka, uwaga skierowana na nie swoje ego. Poniewaz sama nie jestem w stanie oderwac od siebie oczu, rodzicielskie skupienie sie na Drugim - na dziecku, wydaje mi sie po-swieceniem, namaszczeniem jakims swietym duchem, laska wyzwolenia od ciezaru bycia tylko ze soba, zaprzeczeniem egzystencjalnej samotnosci. Na pewno wszystko idealizuje, na pewno jest w kazdym macierzynstwie takze resentyment – ze zycie indywidualne zostalo bezpowrotnie skonczone, ze trzeba wyzywic i wychowac nie-siebie, ze obowiazek, odpowiedzialnosc i takie tam przyziemne sprawy.
Wiele psychologicznych koncepcji doszukuje sie zrodla naszych "obsesji", "porazek" i generalnie "nieszczescia", poczatku tego "calego wariactwa" w dziecinstwie. Bo rodzice nie byli dobrzy, bo wujek potraktowal we "zly sposob", bo siostra dominowala, a kolega byl zaborczy, tato pil, a mama byla niema itd – to na pewno zostawia slady, rani, to na pewno ksztaluje, ale nie wierze w "wine" rodzicow, w wine "dziecinstwa". Nasz dorosly stosunek do samych siebie nie jest owocem macierzynskiej doroslosci rodzicow, jest owocem naszej samoswiadomosci. Zamiast straszliwie przejmowac sie "zdrowym i szczesliwym" wychowaniem swojego dziecka, pewnie puszczalabym z nim latawce, majac nadzieje, ze samo sie uszczesliwi...w przyszlosci. Pewnie nie bylabym dobra mama.

piątek, 6 lutego 2009

Beyond The Epic Run. Cos wiecej niz dlugi bieg.

Mialam okazje byc na przedpremierowym pokazie filmu "Beyond the Epic Run". Jest to tak zwany "reality movie", kompilacja autentycznych, dokumentarnych ujec, grafiki komputerowej, wywiadow i opinii specjalistow. Film opowiada o niewiarygodnej przygodzie (?), misji, szwajcarskiego malzenstwa Serge i Nicole Roetheli. Serge jest niewatpliwie "dotknietym przez Boga" sportowcem. Szesc razy zdobyl mistrzostwo Szwajcarii w boksie, startowal w Olimpiadzie w Montrealu. Pozniej zajal sie bieganiem: 1215 km przez Alpy, 8800 przez dwanascie krajow europejskich, a wreszcie w latach 1995- 1997, 24 115 km przez obie Ameryki. Na motorze, ciagnac za soba "dom" towarzyszyla mu zona - Nicole. W lutym 2000 roku, Serge i Nicole postanowili wyruszyc w jeszcze dluzsza trase - dookola swiata, piec kontynentow, trzydziesci trzy kraje, piec lat zycia i okolo 40 880 km! Sprzedali swoje ziemskie dobra i ruszyli przez Afryke, Bliski Wschod, Azje, Australie, Nowa Zelandie, Ameryke Poludniowa, Ameryke Polnocna, by skonczyc w piedziesiate urodziny Serge'a, w Europie, w alpejskim Sion . Niepojety wysilek fizyczny. Niesamowite przedsiewziecie duchowe. Wiecej niz podroz, niz bieg.
"Nie ma rzeczy niemozliwych jesli zechcesz zaplacic odpowiednia cene za spelnienie swoich marzen" - powiada Serge.
Ten bieg byl sprawdzianem ludzkich mozliwosci fizycznych - oboje oplacili go malaria, Serge'a potracilo auto w Indiach, waz nieomal pozbawil go oka, Nicole musiala byc w pewnym momencie hospitalizowana.

Jakze niezwykla droga dla pary malzenskiej - 5 lat bez ustanku, dwadziescia cztery godziny na dobe ze soba, w ekstremalnych warunkach, na pustyni, w tropikach, w deszczu, sniegu i sloncu, ktore przypala skore. Jakiej parze uda sie przetrwac cos takiego? Ich wyczyn wydaje mi sie nieludzki wlasnie z tego punktu widzenia. Dwoje ludzi skazanych na wlasne towarzystwo, bez odzielnego pokoju, przyjaciol, rodziny - zeby odpoczac od niego, od niej...Kazdego ranka musieli wzajemnie przekonywac sie o sensie calego przedsiewziecia, budowac pewnosc.

To wiecej niz bieg. To marzenie i misja. Oboje Sarge i Nicole twierdza, ze nie udalo by im sie wytrwac, gdyby nie obecnosc meza/zony i misji... Ich misja byla pomoc dla dzieci, z roznorakich organizacji charytatywnych - bez tego etycznego dopingu nie bylo by biegu...Serge zapytany o motywy przedsiewziecia powiada:
" Trudno to wytlumaczyc, ale generalnie byly trzy motywy: po pierwsze, aby byc wolnym; po drugie, zeby doswiadczyc czegos niesamowitego, fantastycznego gdzies w swiecie, dla wyzwania.
Po trzecie - pomoc dzieciakom".
Dla mnie ten film jest nie tylko opowiescia o nieprzecietnej wytrzymalosci fizycznej, o pieknie biegu, ktory uspakaja, tonizuje psychike. Serge i Nicole usmiechaja sie czesto, w najgorszych nawet warunkach. Nie mozna nie smiac sie z nimi nad wigilijna kolacja z ziemniakami i serem.
Przede wszystkim jest to jednak kolejna opowiesc-inspiracja z przeslaniem: wytrwaj w drodze, spelniaj swoje marzenia, daz do celu...
To mi bylo potrzebne. Film zadzialal jak spotkanie z trenerem.

www.beyondtheepicrun.com

czwartek, 5 lutego 2009

Homo - animal sociale - naiwnie i gniewnie o spoleczenstwie sprzedajnym.

Homo est animal sociale. O jakze socjalnym, na wlasne zyczenie! Ze niby spoleczenstwo czlowieka oswaja, ze bez niego zginal by w zwierzecej walce, ze spoleczenstwo jest racjonalnym wynalazkiem, ulatwiajacym zycie, bo w grupie latwiej dom zbudowac ...Tak, to wszystko prawda. Tym jednak co czyni czlowieka spolecznym jest, w mojej opini, zadza i imperatyw marketingowy. Czlowiek jest zwierzeciem "sprzedajnym". Od wielu lat istnienie pojedynczej jednostki jest zalezne od jej pozycji w grupie - dokladnie od tego, czy dane indywiduum posiada, nabylo, nauczylo sie jakis umiejetnosci, ktore moze sprzedac innym czlonkom spoleczenstwa. Od malego dziecka wpaja sie nam zasady marketingu i reklamy - jak zaproponowac,? kiedy?, jakich narzedzi sprzedazy uzywac w przypadku grupy rowiesniczej, a jakich w przypadku ciotek i wujkow?, co przedstawiac w ofercie nauczycielom?, jak skomponowac propozycje skierowana dla plci odmiennej? Najwazniejsze jest jednak to, ze w doroslym zyciu przyjdzie nam siebie "utrzymywac"( przy zyciu i w spoleczenstwie) - tzn sprzdawac jakos usluge innym, byc pozytecznym dla srodowiska, dla ogolu. Indywidua, ktore zapragna "realizowac siebie" moga miec problem z przezyciem w grupie, chyba, ze nie posiadajac zadnego konkretnego produktu na sprzedaz maja fascynujacy i gleboka wrodzony talent samo-promocyjny. To sie zdarza.
To proste odkrycie, ze przez cale zycie jestesmy zalezni od innych ludzi, od spoleczenstwa spadlo na mnie w dzisiejszym snie. Pomyslalam zaraz o tych, ktorzy wymykaja sie spoleczenstwu,pracuja na siebie, dla siebie, odizolowani od rynku swiata. Czy w ogole istnieja? Czy najwiekszy bezludek nie kupuje uslug innych - jakiejs paczki papierosow, jakiejs bulki z maslem, zrobionej przez wspoltowarzysza w bycie? O jakze jestesmy sami w sobie uwiklani. Czlowiek jest totalnie spoleczny, czlowiek nie istnieje jako liczba pojedyncza, ale zawsze w kontekcie i jako liczba mnoga (bez egzageracji,dziewczyno,oczywiscie tylko w pewnym aspekcie).
Jestem w tym kontekscie wsciekla na feministki. Przez wiele lat, kobiety byly wylaczone z koniecznosci bycia spolecznym przez cale zycie. Bylo sie spoleczna do momentu pierwszej sprzedazy. Jak sie juz raz zostalo sprzedanym kobieta nie wracala zazwyczaj na rynek. Miala swoj maly, domowy zaklad pracy - pranie, prasowanie, rodzenie dzieci - domowa manufakturke. Feministki sprawily, ze kobieta oficjalnie pojawila sie na ogolnospolecznym rynku, by sprzedawac sie codziennie, bez ustanku, az do emerytury. Nienawidze feministek! Manufakturka domowa, o ktorej zawsze marzylam jest dla mnie niedostepna. Musze sie sprzedawac - co nie jest takie proste, w przypadku kogos kto "probowal realizowac siebie" przez cale zycie, wiec nie posiadl wysoko-sprzedajnych umiejetnosci...
A niech szlag trafi te wszystkie wyemacypowane babki, ja chce do domu! Ja chce nie miec zdania, ja chce byc slaba i blada...

niedziela, 1 lutego 2009

L jak lek na lek

(Z powodu braku polskiej czcionki wyrazy lek i lek wygladaja tak samo, a nie sa. Pierwsze "lek" oznacza lekarstwo, drugie "strach")
Chorowanie zawsze bylo dla mnie czynnoscia przyjemna. Po pierwsze - nie trzeba bylo isc do szkoly, do pracy, czlowiek w chorobie zwolniony jest od codziennych obowiazkow. Po drugie - osobie chorej przysluguje atencja, rodzina dzwoni lub stoi nad lozkiem, donoszac konfitury wisniowe i cieple mleko z miodem i maslem. Po trzecie wreszcie - choremu nalezy sie jakies zadoscuczynienie, cierpienie niewiadomo wedle jakiego prawa, pewnie boskiego, zostaje wynagrodzone. Po czwarte - choroba uwyraznia zycie. Same zalety. Marzyla mi sie zawsze jakas choroba powazna - jakas literacka gruzlica, mozliwosc wyjazdu do senatorium w Davos ( Boze, krolestwo za gruzlice), albo jakas astma ( zeby jak Proust zaszyc sie w pokoju z korkiem na scianach), slabe serce, cholera, cokolwiek powaznego, co na zawsze wykresliloby mnie z listy "tych, ktorzy musza uczestniczyc"! Marzylo mi sie bycie tylko obserwatorem, nie partycypantem. Gdy rtec w termometrze nieoczekiwanie podskakiwala po spotkaniu ze mna, czulam sie szczesliwa. Moglam w koncu zwolnic sie ze swiata, oddalic, wyskoczyc z biegu, odpoczac od ambicji. Kiedy bylam malutka dziewczyna wszystko dobrze sie zapowiadalo, nie to ze bylam jakos strasznie chora, ale anginy i grypy dopadaly mnie na tyle czesto, ze srednio raz na miesiac zdarzaly mi swieta i trzydniowy bonusowy odpoczynek od przedszkola, w ktorym czulam sie ofiara. Wszystko bylam w stanie zniesc dla tych kilku dni samotnosci w domu. Nawet zastrzyki, najbolesniejsze, codzienne pobieranie krwi, wymazy, naklucia. Nigdy sie nie przyznalam, ze szybkie uklucie i pozniejsze lekkie szczypanie przy przelewaniu sie antybiotyku do moich zyl - sprawialo mi jakas przyjemnosc. Mama myslala, ze dziecko nadmiernie jest obciazone bolem, dlatego kazdy zastrzyk konczyl sie dla mnie zakupem nowej lalki, czekoladki, misia, itd. Jak tu nie chorowac? No i te samotne dni w domu - calym dla mnie. Rodzice nie mogli sobie pozwolic na siedzenie z chorym dzieckiem. Bylam zostawiona "samopas". Moja wyobraznia czula sie swietnie. Jak na filamch rysunkowych, caly martwy swiat odzywal kiedy doroslych nie bylo w poblizu, kiedy nikt nie patrzyl. Duchy wychodzily zza szafy, palta okrywaly ramiona faunow,obcasy stukaly w rytm saczacej sie z wylaczonego radia muzyki. Filizanki napelnialy sie garaca czekolady, pobrzekiwaly lyzeczki mieszajace nieistniejace cappucino, szmer rozmow na salonach nie ustawal. Jako krolowa tego swiata przygladalam sie bacznie calemu memu dworowi zadowolona, kiwalam glowa, zamienialam pare zdan z damami i jegomosciami tlaczacymi sie w obszernych salach balowych.
Pozniej jednak bylam coraz zdrowsza - zadnych fizycznych dolegliwosci, niestety. Zycie, bez przystanku, bez oddechu, bez garstki lekarstw przyjmowanych z kazdym posilkiem, zaczelo mnie meczyc. Musialam cos wykombinowac. Wykombinowalam lek, nadmierny strach przed rzeczywistoscia, wiodacy do autodestrukcji z patologicznymi stanami depresji. Na to bierze sie strasznie duzo lekow - spowalniaczy, ujarzmiaczy, usypiaczy. Pierwszy raz na prawde poczulam , co to znaczy lek. Cialo oddane w jego posiadanie mieklo i rozmazywalo sie powoli. Przestawalo sie istniec. Lek unosil dusze spokojnie w kraine snu, lub znieczulenia. Doswiadczenie niezaangazowania, nieczulosci, nieludzkiej obojetnosci. Nie podobalo mi sie to. Nie bylam pewna, czy jeszcze ja stwarzam chorobe, czy choroba zaczyna stwarzac mnie. Nie bylam pewna czy jeszcze cieszy mnie chorowanie. Jedyna prawdziwa choroba jaka zdiagnozowano i z jaka musze sobie radzic jest lek, starch przed Swiatem. Jest to choroba smiertelna, tak jak sobie wymarzylam. Ale nie zwalnia mnie od swiata, nie pozwala odpoczac, nie nagradza orderem wyjatkowosci, nie namaszcza pietnem tragicznym. Od jakiegos czasu chce znalezc prawdziwe lekarstwo na strach, lek niezbedny jak powietrze. Siedze w laboratorium mojego zycia i przelewam z probki do probki uczucia - mieszanka milosci i przyjazni dziala calkiem dobrze, na pewno likwiduje objawy. Szukam dalej, czegos co leczy przyczyny leku. Mam niejasne przeczucie, ze jest to lek prosty, niezlozony, naturalny.
Takich jak ja jest wielu. Spotykamy sie na lekarsko-farmaceutycznych sympozjach. Znam doktor M., ktora mocna Wiare sugeruje jako nie tyle lekarstwo, co antidotum na lek. Doktor D. opowiada sie za uzyciem samoswiadomosci. Podawana w odpowiednich dawkach codziennie, najlepiej przez cale zycie moze zniwelowac objawy i doprowadzic do minimalizacji przyczyn. Ostatnio czytalam interesujaca prace, w ktorej zalecano aktywnosc fizyczna polaczona ze zdrowym zywieniem i przyjmowaniem niektorych ziol. Sa tacy, ktorzy proponuja rozwiazania dosyc radykalne - opuszczenie cywilizacji, jako zrodla leku i wyniesienie sie w kosmos, na Andromede; zalozenie nowej cywilizacji na Atlantydzie, dzisiejszej Kubie; zanurzenie sie w piasku pustyni, sniegu Alaski, znalezienie kosmicznego alter-ego i przeniesienie tam swojej swiadomosci itd. Ile badan, tyle lekarstw. Doktor Buddha, ktory podobno znalazl lekarstwo sugeruje, ze trzeba poznac przyczyne,nastepnie proponuje osmiostopniowa kuracje. No coz, jak na razie to najlepszy dostepny na rynku lek, jak dla mnie. Jako jednak urodzony sceptyk i laborant-samouk poszukuje na wlasna reke. Zajecie to, aktywnosc na polu nauki, zajmuje mi sporo czasu, czasami nie mam czasu mylsec o trawiacej mnie chorobie. Czasami jestem zla, ze tez nie przydazyla mi sie ta gruzlica, tylko taki prozaiczny, popularny lek.

piątek, 9 stycznia 2009

This I believe.



Czytam sobie wlaśnie “This I believe”. Zbiór krótkich tekstów pisanych przez różnych ludzi – nie znanych i uznawanych, na temat najistotniejszych przekonań i wierzeń. Pierwszy taki zbiór powstał jeszcze w latach 50’ i jako cykl wywiadów był nadawany w publicznym radiu (NPR). “This I belive” jest dialogiem publicznym po dzień dzisiejszy. Tysiące ludzi wypowiada codziennie swoje życiowe credo.
Ciekawa jestem jak “This I believe” wyglądało by na polskim gruncie. W co wierza Polacy? Czy zechcieliby odpowiedzieć na to pytanie? Czy jesteśmy już w tym miejscu naszej nowej post-historii, w którym można pytać o wartości, o to, co ponadmaterialne?
Sama spróbowałam sobie odpowiedzieć na pytanie: A w co wierzysz? – przecież każdy mały Polak jest o to pytany w wierszyku zaczynającym się od ”Kto ty jesteś?”
Moja odpowiedź jest intelektualnym bełkotem, jest szkicem braku odpowiedzi. Bedę jeszcze próbować…

W co wierzysz?
Odpowiedź z dzisiaj:


Mam problem z wierzeniem. Nie wiem, czy istnieje takie zdanie, taka sentecja, myśl, pojęcie, w które nie zdarzyło mi się wątpić. Wszystko wydaje się być prawdziwe tylko na chwilę. Później pewność - którą utożsamiam z głęboką wiarą - znika. Moja wiara jest chwilowa – jak uniesienie, jak uczucia, jak emocje. I chociaż pracuje nad tym żeby zatrzymać coś na zawsze, “zawsze” jakoś nie chce uwierzyć we mnie, nie chce ze mną zostać. Wszystko w moim świecie jest naznaczone przemijaniem.
Wierzę w ruch, w czas, nieuchronność zmiany. Taki tam paradoks.

Wiarzę w zmianę. Powstaje, trwa, mija, powstaje, trwa, mija itd. Wierzę też w przyczynę i skutek. Żaden tam chaos, żadna tam przypadkowość. Tak sobie z obserwacji i własnej świadomości świat pościeliłam, i tak w nim codziennie obciążona odpowiedzialnością za własne życie – zasypiam.
Chaos jest iluzja, przypadkowość jest wygodnym kłamstwem.
Nie wiem czy nie-chaos tworzy Sens, nie wiem czy istnieje horyzont tego Sensu, czy jest jakiś początek i koniec, czy jest jakieś jedno wystarczające wyjaśnienie. I to mnie nie obchodzi, co w moim jezyku znaczy: nie chce mi się w to wierzyć, nie mam czasu na taką wiarę. Wiara dotyczy pryncypiów, wiara dotyka niepodważalnego, fundamentalnego “tak”, któremu chce sie dawać świadectwo.
Świadczę, że doświadczam nieuchronnego przemijania, które czasami boli, a czasami śmieszy. Świadczę, że świadomość moja ogarnia to stawanie się i czasem się go boi, a czasem podziwia.
Mam jeszcze jedno przekonanie – osobistą wiarę.
Wierze, że uczucia nie są faktami, ale nie tylko fakty sa prawdziwe. Wiecej! Wierzę, że wszytkie uczucia są prawdziwe.
To się pewnie nazywa skrajnym subiektywizmem. I całe szczeście i chwalić Pana Boga za taką piekną radykalną nazwę.
Tak, zdecydowanie wyznaje tę wiarę. Wierzę w uczucia, w ich niezaprzeczalność. Cokolwiek powstaje w człowieczym systemie emocjonalno-myślowym niesie bogactwo rzeczywistości. Cokolwiek tam powstaje ma przyczynę i przynosi skutek.

Kiedy doczepisz sobie skrzydła, albo po prostu pomedytujesz, pośnisz, kiedy rozum wywróci się na lewą stronę z jego schematami, albo utkwi w najprostszym paradoksie życia, wiara w przyczynowość uczuc, ich wewnętrzna logikę zmienności zaczyna być pomocna. Paradoks objaśnia się w równaniu z n-tą liczbą niewiadomych i liczba PI jako jedyną daną.
Wierzę tylko w niawiarygodne bzdury. Taką mam zasadę bycia.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

O miastach, troche.


Polska nic sie nie zmienila. Wyglada mlodo i kwitnaco.
Zaskakujaca czystosc ulic. Brak chaosu.
To byla zdecydowanie wyprawa historyczna. Odkopywanie z pamieci dat i nazwisk polskich przywodcow, bitew, jezykow. Gdzie jest Polska na mapie 19-wiecznej Europy, nie moge jej znalezc? - mowil moj maz. Ja tez jakos nie moglam.
Wtedy kiedy Ameryka dojrzewala do bycia soba, nas juz nie bylo. Fascynuja zmiennosc polskich drog, niestabilnosc granic i ich zawartosci. Pytania o tozsamosc - gdzie jest?,bardziej na Wschodzi, czy na Zachodzie? Dowody, co krok,na jedno...lub drugie. Tozsamosc srodkowo-europejska, zmieszana, wysokogatunkowa mieszanka wielosci i roznorodnosci historycznej.
Douglas nazwal moje rodzinne miasteczko - starozytnym. Chyba Ci sie pomylilo - mowie - moze masz na mysli "sredniowieczne"( choc to tez, w obliczu kamieniczek odbudowanych po drugiej wojnie, nie za bardzo estetycznie poprawne epitet). Nie, on mial na mysli starozytne - ot, spojrzenie amerykanina.
Zobaczylam Polske inaczej. Przez pryzmat romantycznosci, przez oczy nieprzyzwyczajenia. Piekna i strasznie plaska. I pusta. Miejscami.
Sandomierz i Krakow w grudniowej krasie. Zimno. Przepieknie. Brakowalo mi tych uliczek w Nowym Yorku i w Bostonie.
Nowy York to osobna historia. To ewenement, arcyprzeludzka kreacja, do ktorej nic nie jest podobne, ktora zaskakuje brakiem tozsamosci. Nowy York jest jak postmodernistyczny pomnik, uporzadkowany chaos, uzyteczny smietnik wszystkiego. Logiczna konstrukcja ulic, przejrzysty plan zabudowy, przewidywalnosc numerow, dlugosci, wartosci nad poziomem i pod poziomem morza. I zasadzka za kazdym rogiem. I zagadka na kazdym pietrze. Dziwadlo. Wydaje mi sie, ze Nowy York jest jak wszechswiat. Naukowcy badaja tego stwora, probujac zrozumiec, jakimi zasadami sie rzadzi. Odkrywaja prawa i reguly. Ich nastepcy udowadniaja falszywosc twierdzen poprzednich i wprowadzaja wlasne. Tysiace publikacji, miliony spotkan konferencyjnych. Praca w laboratoriach, liczne eksperymenty kazdego dnia przyblizaja nas do odkrycia istoty tego kosmiczego nieladu. Ale on jakos sam z siebie, na mocy wewnetrznej swej dynamiki, z pradem rzeki Hudson, wymyka sie jeszcze raz uszeregowaniu. Zostawmy go samemu sobie, zostawmy w spokoju miasto, ktorego szczury nie boja sie samego Pana Boga i gryza go po pietach na najwyzszych pietrach wiezowcow.
Ale Boston? Boston nie jest skoncentrowany, rozprasza sie, rozplywa zaraz za granica rzeki. I wydaje sie, ze tam juz niczego nie ma. A tam i Cambridge z pieknymi budynkami Harvard University i Samerville ze smiesznymi kolorowymi chatynkami "bab Jag", i Watertown z rzeka posrodku. Financial District wyznacza linie horyzentu, jak sie patrzy od strony oceanu. Ale to taki typowy amerykanski makijaz - wybielone, rowne zeby wiezowcow, wyciagniete rzesy swiatel, gruba warstwa fluidu podkreslajacego to co wysoko, zeby nie zagladac w katy, zeby nie widziec zakamarkow - porysowanych, brudnych, zmarznietych. Jest tez przepiekna Back Bay z zaczarowanymi kamieniczkami ze schodkami. Swiatla laterni gazowych, za ciemne na nowoczesne miasto. I Boston Common z tysiacem kwiatow na wiosne, wysokimi platanami i klonami. A jednak brak mi prawdziwego miasta, z Rynkiem, ze sklepami wokol, z logicznym planem uliczek i parkow. Brak mi jasnosci przekazu w Bostonie. Moze dlatego jest taki poplatany, zagadkowy, ze jego potezna czesc stoi na piasku, na wodzie, w zatoce, ktora dla lepszej perspektywy i komunikacji zasypano?
A tymczasem pozlacana kopula Katedry Wewelskiej nie zrobila na mnie zadnego wrazenia - Massachusetts City Hall ma podobna kopule. Za to dzwon Zygmunta wiekszy od Liberty Bell, czczonego niemal jak bostwo. Widok z wiezy ratusza moze przepiekny, ale po wizycie na Empire State Building, albo chocby moim domowym, bostonskim Prudencial Center, anihiluje wszystkie inne "panoramy miasta". Za to widok Barbakanu i Bramy Florianskiej w porannej grudniowej mgle - wielki znak zapytania, amerykanie nie zdolali nawiezc niczego takiego do siebie. Nie wspominajac o Ratuszu w Sandommierzu - tajemnica, zagadka, budowla kosmiczna.
Douglas chcial zobaczyc cmentarz - bo taki inny, taki zbudowany. Chodzilismy w Boze Narodzenie po sandomierskich cmentarzach. Z pawelskiego widok Sandomierza odmraza serce. Uwielbiam w moim malym miasteczku to, ze gdy sie przymknie oczy, zmruzy je na chwile, mozna zamienic Sandomierz na miasto wloskie, albo hiszpanskie, albo francuska prowincje.
Jednym z niezwyklych atrakcji dla mojego meza byl cmentarz zolnierzy radzieckich - no tak, wychowal sie w kraju, w ktorym "Pravda", byla zrodlem wszelkiego klamstwa. ..
Imie Skopenki zapisal w swoim notatniku, chce sie dowiedziec o nim wiecej.
Krakow zapiera dech, Sandomierz zacheca do drzemki.
Moj amerykanski maz chodzi teraz dumny w koszulce z bialym orlem. Ja jokos nigdy nie pokusilam sie o zalozenie bluzeczki z serduszkiem pomiedzy slowami "I" i "New York".