niedziela, 7 listopada 2010

Fabryczna Dziewczyna


Nad domami szara mgła, silny wicher ją rozpina, co dzień do fabryki szła, fabryczna dziewczyna...Co dzień o 6 rano głos syren budził ją, z melodią rozśpiewaną, z dala od wszystkich stron...
Wychodzę z domu koło 6. Jest zimno i wietrznie. Wieje od zatoki. Ona, Statua Wolności w mroźnej rześkości poranka wydaje się być niemal na wyciągnięcie ręki. Mówię jej cześć - codziennie. Pozdrawiam ideę bo wypada, tak jest obciążona znaczeniem, a ja mam szacunek do "znaczeń" - uniwersalnych. Czasami myślę, że jest po mojej stronie, że mnie rozumie, że wie, co czuję widząc dwudziestą trzecią przykrytą górą plastikowych worków ze śmieciami, resztkami mikrofalówek preparujących pożywienie brooklińczyków, skrawkami dziecięcych łóżeczek, w których wychowywało się niejedno pokolenie, niejedna ludzka historia bawiła się w marzenia i nadzieje. Czasami myślę, że uśmiecha się do mnie krzywo, sarkastycznie, szydząc z moich prób znalezienia się w systemie.
Brooklyn Army Terminal jest na pięćdziesiątej ósmej. Przymrozek późno listopadowy szroni stary wrak Lincolna. Kiedy mijam ten samochód przychodzą mi do głowy scenariusze. Dziury po kulach na przednich drzwiach. Duct tape skleja zderzak z całością - na pewno jakiś "car racing". Dwóch gości z Coney Island spotkało się z czterema takimi z Sunset Parku i była rozróba. Chikka, od nas, z Park Slope, którego ojciec jest policjantem opowiadał takie historie - jego babcia nawet stała w sklepie, na rogu 25-tej kiedy weszli ze spluwami. Ale Chikka mówi, że u nas i tak jest bezpieczniej niż na Manhattanie, on tam nie jeździ.
Hola, Hola - witam się z pracującą społecznością i wjeżdżam na swoje piętro. Za żelaznymi drzwiami z mezuzą mocno przytwierdzoną do framugi. Słuchaj Izraelu! Haszem Bóg nasz, Haszem jest Jedyny!
Chinki już głośno gderają w pomieszczeniu socjalnym , latynosi jak zwykle się spóźnią, Polacy stoją jeszcze na zewnątrz dopalając swoje paierosy.
Zanurzam się w korytarze z paczkami, zanurzam się w system. Z rana trzeba przedrzeć się przez pudełka, które narosły w nocy. Wymierzam kopniak w sam środek nowopowstałego muru. Mam nadzieję, że uda mi się utworzyć dziurę, lukę w systemie, dzięki której będę mogła dostać się na swoją pozycję. Moje biurko znajduje się pomiędzy oceanami przedmiotów niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Otaczają mnie stare, nie tykające, wypatroszone zegary, rubensy, które ktoś próbował przemalować lub skopiować, trochę osiemnastowiecznych krajobrazów amerykańskiego szczerego pola, parę pianin, fortepian, szafy grające, radia w mahoniowych garniturkach, inne drewniane cudeńka aranżowane na art deco. Na samym brzegu, tuż przy wyżłobionych do poruszania się korytarzach, piętrzą się maszynki do golenia, obcinania lotów, podcinania skrzydeł. W zatokach siedzą Chińczycy, Portorykańczycy i garstka obywateli Meksyku. Tłum ten składa maszynki, ostrze do ostrza. Za powstaniem projektu, świata na 58-tej, stoi więc siła ludu! Posuwając się dalej zobaczymy znowu tylko pudełka. Ciągną się prawdopodobnie kilometrami (nigdy nie udało mi się przemierzyć całego świata firmy). Olbrzymi ocen faluje w swoim rytmie. Czasami jakiś karton zostanie wyrzucony na środek korytarza. Trzeba go wepchnąć z powrotem, utopić. Czasami zmuszona jestem wydrzeć morzu tektury jakąś kroplę - taką mam pracę. Na każdym tekturowym prostopadłościanie umieszczony jest numer, tajemniczy kod do rzeczywistości poza firmą. Jestem od kodów. Albowiem każdej cząstce wewnątrz odpowiada jakiś element na zewnątrz. Proste, jak w każdym przyzwoicie stworzonym systemie. Liczba i słowo. Słowo i liczba.
Nie że jest mi tutaj źle. Nie zbieram się do protestu. Obserwuje. Myślę o powstaniu 20 000 w 1909 r, myślę o pożarze w Triangle Factory i spadających pochodniach - bo właściciele fabryki zamknęli drzwi, żeby nie można było w trakcie tych 12 godzin pracy wychodzić się wysikać. ("Let them burn up. They are a lot of cattle, anyway." - miał powiedzieć jeden z właścicieli fabryki). Myślę o Clarze Lemlich,ukraińskiej żydówce, która swoim "mam dość tego gadania", rozpoczęła rozruchy, które przyczyniły się do utworzenia labor union.
"Nie mówię o socjalizmie, przyjaciele, mówię o neo-humanizmie" - myślę sobie, a w duszy postanawiam wrócić do Polski.
Ciekawę co tam odnajdę. American Dream zmieniam na Polish Dream. Ziemia obiecana jest na Wschodzie...

środa, 7 lipca 2010

Z zupełnie innej strony...



Długi lot pomiędzy parterem
a ósmym piętrem
wypełniam myślami o przeszłości
(każdy tak podobno ma)
Cóż niby wielkiego wydarzyło się
w moim nieistnieniu?
Jakież wielkie odpowiedzi pozostały
bez pytań?
Papierosa gaszę gdzieś pomiędzy czwartym
a piątym
horyzontem zakłopotania.
Czy reguły jakie odkryłam balansując
na krawędzi krawężnika
w pijackim upodobaniu
mają postać celu czy istoty?
Czy warunkują, czy są warunkowane
Genem?
A jeśli tak to, to z jakiej przepaści
geneologicznej
spuszczonym w macicę niewiasty bez grzechu?
Na poziomie nieludzkim piętra siódmego
odprężam członki i daję im wolną wolę.
Niech wybierają, do cholery!
Niech się cieszą, radują wskrzeszeniem
Nieodwołalnym
Piętra Ósmego.

sobota, 29 maja 2010

W jak "zaraz wracam" - o potrzebie uciekania, czasami zwanej wędrówką




Mistrzostwo w "wyjściach": trzaskanie drzwiami, bieg w kierunku odwrotnym do przebytego, palenie za sobą mostów/stosów, lot kosmiczny na Andromedę (daleko i zajmuje trochę czasu), zaminowanie pola, po którym się właśnie przechodziło, ciuchutkie wślizgnięcie się pod czapkę niewidkę, słowem robienie wszystkiego by zniknąć, zapomnieć, zamknąć, zatrzymać jakiś bieg myśli i zdarzeń raz na zawsze. Tłumaczę sobie, że osiągnięcie maestrii wychodzenia nie jest moją zasługą, że z pewnością odziedziczyłam ją po przodkach - ludziach, że genetycznie jestem do niej przyzwyczajona, że to nic innego jak pielęgnowanie rodzinnego dorobku. Wychodzenie, zamykanie, dyskontynuacja sprawia mi wyraźną przyjemność. Wychodzę z trzaskiem, impetem i piorunami. Zawsze mam w kieszeni jakieś drobne, by zafundować sobie kawałaczek dramatu, odrobinę tragedii, szczyptę rozczarowania z nutką melancholi...Wychodzę i czuję ulgę. Konsekwencje nagle się zacierają, tracą ostrość noża wiszącęgo na gardla zadania do wypełnienia. Etycznie jestem usprawiedliwiona - wyszłam, nie wracam, nie ma mnie. Podmiot zakończył istnienie, do odegrania pozostaje dramat pustki wyznaczonej brakiem istoty. Buuuu, huuuu, ahhhhooo – w pustej pustce niewykonanego zadania, kolejnej porażki, odbija się echo, jakby przeszłości, ale kogo?
Ciągłość może sprawiać kłopoty: pamiętanie o datach urodzin, o synach i córkach znajomych i rodziny, o długach i należnościach, nie zaspokojonych pragnieniach i pragnieniach zrealizowanych w nadmiarze. Wyjścia są poręczne. Trzaskam drzwiami, nie wracam, wychodzę, przekreślam ciągłość swojej obecności w jakiejś historii. Wada postawy (kręgosłup moralny mi się czasami wykręca), wada wzroku (nie dostrzegam zawartości człowieczeństwa w człowieku) predysponują mnie do uprawiania dyscypliny uciekiniera, łowcy wyjść.
Liczę na to, że kosmos za zamkniętymi drzwiami znika, rozpływa się w nagrzanym słońcem, pachnącym kwiatami, przesyconym kolorami powietrzu-przestrzeni. W czym nie uczestniczę, tego nie ma. Co zostało zamknięte, nie można otworzyć. Ta sama rzecz nie może być zarazem otwarta i zamknięta w tym samym czasie. Nie jest tak?
"Zaraz wracam" jest ontologicznie niemożliwe. Nie jest tak?

Po drugiej strony drzwi zaczyna się Wejście. Zawsze mnie zaskakuje szybkość tego procesu. Zawsze mam nadzieję, źe pomiędzy wejściem i wyjściem nastąpi jakaś pauza, jakieś nic, w którym będzie można nabrać powierza, odetchnąć, przepłukać usta, odświeżyć makijaż, doprowadzić się do porządku. Nic - z tego. Wędrówka, w moim przypadku zwana ucieczką, nie odpoczywa. Wejścia zatem mam nieśmiałe, raczej ciche i nie zdecydowane. Wchodzę na palcach, nie podnosząc głowy. Złość po zatrzaśnięciu drzwi jeszcze krąży w moich żyłach, a do systemu wylewa się już strach. Jeszcze dobrze nie wyszłam, jeszcze się nie rozsiadłam w nowej sytuacji, jeszcze jestem w niej gościem, a już zaczynam się rozglądać za "wyjściem ewakuacyjnym". Po prostu wolę wiedzieć, gdzie jest, żeby trafić tam w panice, po omacku, ciemną nocą, kiedy nikt nie będzie się spodziewał. Zostawię tylko kartkę: "Przepraszam, musiałam wyjść...dla dobra wszystkich istot czujących. Peace and love, wasza na zawsze".

wtorek, 26 stycznia 2010

Pora na utopię (U!)

"A map of the world that does not include Utopia is not worth even glancing at." Oscar Wilde

I żeby wszystkim było dobrze i pięknie. I żeby wojny nie było, ni bólu. Żeby ludzie sobie ufali, możliwa była kooperacja oparta na zgodzie co do pola wzajemnej odpowiedzialności. Oczywiście, żeby nikt nie chorował,bo zdrowie jest najważniejsze. Żadnej depresji, zniechęcenia - tylko otwarty, nieograniczony pęd, działanie, osiąganie- bo czlowiek, homo faber, i coś majstrować musi, inaczej schodzi na psy.
I żeby jeszcze piękno przyrody i "niepowatarzalnej" nas tuliło w ramionach swych opiekuńczych. Matka-natura, nasza obecnością i tym ciągłym robieniem z igły widły, w ogóle się nie przejmowała, tylko jak na dzieci niesforne spoglądałaby z błogością.
Świat nie miał nas w tyle, lecz zawsze, jak troskliwy ojciec, wchechmogący i przewidywalny, dumny byłby z ludzkości i jej radosnego dorastania do prawdy.
Mędrcy by rządzili, bo do rządzenia się nadają, kupcy kupowali, przedszkolanki przed-szkoliły, śpiewacy śpiewali, malarze malowali, matematycy liczyli, a ci co mają talenty ogólne, ogólnie slużyli wspólnocie. By natura ludzka była jasna i prosta - jak na dloni!

Czy wspomniałam już o sprawiedliwości społecznej? Równość, tolerancja, braterstwo i milość wszem i wobec! Czy wspomniałam, że nikt nie kłamałby, nie zabijał i generalnie całe prawo moralne, kiedykolwiek wymyślone, każdy by miał w jednym paluszku.

Nie chce mi się ostanio przesiadywać w rzeczywistości - bo piecze, zniechęca i zasmuca. Plastikowe torebki wirujące na wietrze stanowią zagrożenie dla zdrowia (komunikat takiej treści usłyszałam wczoraj w radio). Porzucone na ulicy parasolki atakują powykręcanymi drutami. Widzę za rogu wygladająca anty-utopię w jej dwudziestowiecznych rojeniach. Jest tuż, tuż.

Utopia i urzeczywistniające się na plenecie ziemi przecistawieństwo - anty-utopia towarzyszą ludzkości od zawsze. A to w paradygmacie religijnym raju i piekła, ziemi obiecanej, shambali takiej lub innej, a to w przebraniu literackim, a to w sugestiach uzdrowicieli ekonomi, czy stosunków społecznych.Ostatnio popularna jest wiara w utopie wewnętrzne - naturalny rozwój "prawdziwego ja", albo też "wewnętrznego bóstwa", "ukrytej kobiecości", "ducha wszechświata", ewentualnie wyższej świadomości. Taka utopia niewątpliwie nas uszczęśliwi, przyniesie spokój, szczęście, obojętnośc na męża i dzieci, na żonę i kolegów w pracy, a w bonusie wolność od śmierci, narodzin i kapitalizmu w wersji amerykańskiego neo-liberalizmu.

Budowanie utopi to więcej niż praca stwórcza. Kreacja utopi jest przekraczaniem granic racjonalności, wymaga wiary. Bo nie można wykreować niebytu! Nawet prehistoryczny i lekko już zakurzony z oczywistych powodów Bóg-Stwórca, poruszał się w stronę odwrotną - od niebytu do bytu. Taka droga wydaje się bardziej logiczna.
Pozwolę sobie w mojej własnej metafizyce wewnętrznej, paradoksalnej, rzecz odwrócić.
Na początku istniał Byt. Byt jednakowoż był niewygodny i wielokrotnie brzydki, w dodatku z dziurami, których nie dało się wyeliminować nawet codziennym zaszywaniem. Byt przeciekał, wylewał się, pękał w szwach. Dlatego powstał Niebyt. Niebyt był idealny i pusty jak nicość. Byt i Niebyt żyli razem w zgodzie długo i szczęśliwie. Nigdy się ze sobą nie kłócili, bo i po co. Nie mieli problemów z komunikacją, bo nic nie stało na przeszkodzie. Nie wahali się kochać. I tak było pusto wszędzie, tak cicho i czysto.