poniedziałek, 31 marca 2008

Wizyta u lekarza

Dzisiaj wizyta u lekarza. To moja druga wizyta u doktora Singera - specjalisty medycyny imigracyjnej. Taka dosyc specyficzna specjalizacja, w Polsce przypuszczam niezbyt popularna. Wazna infomacja o doktorze Singerze - habla Espanol. To czyni jego medycyne, jak mniemam, bardzo wyspecjalizowana. Doktor Singer ma dziwny, bardzo silny akcent. Nie jestem biegla w odroznianiu akcentow, z pewnoscia nie jest to hiszpanski. Twardy, powiedzialabym europejski lub morzo-czarny akcent, jak kto woli.
Moje spotkanie z doktorem bylo urocze. Stalam pod drzwiami do przychodni i naciskalam przycisk "dzwonic". Nikt nie otwieral. Za mna stal czlowiek z usmiechem na twarzy. Po jakims czasie zapytal: do kogo ona? Odpowiedzialam grzecznie.
- Jestes z Izreala? - zapytal.
- Nie, wlasciwie nie - powiedzialam, myslac - o cholera, znowu...
- Ale zydowka? - nie ustepowal.
- Jestem z Polski - powiedzialam stanowczo. Chcialam zakonczyc dyskuje o moim pochodzeniu. Powiedziec " z Polski" znaczylo powiedziec: "a skad ja moge wiedziec jaka krew we mnie plynie".
- Tak, wy macie tam podobna kulture do amerykanskiej, nie? - odparl mezczyzna, a ja ucieszylam sie, ze rozumie. - Jestem doktor Singer - dodal i otworzyl drzwi.
- Acha, drzwi byly caly czas otwarte, wystarczylo nacisnac klamke, ale Ty po pierwsze wierzylas w to co napisane, po drugie czekalas na cud - samoczynne otwarcie drzwi. Dlatego pomyslalem zes Zydowka -mowil doktor Singer prowadzac mnie przez korytarz.
Bylismy w srodku. Dwie dziewczyny w recepcji rozmawialy po hiszpansku. Dalam im swoj paszport, ktory teraz byl moja ksiazeczka lekarska.
Doktor Singer zadawal mi mnostwo pytan. Przez 10 minut cwiczylismy wymowe slowek takich jak swinka, odra, ospa, rozyczka i tezec ( o moj boze...) i dyfteryt. Odpytal mnie z angielskich odpowiednikow i byl zadowoly, ze przygotowalam sie na lekcje ( a tak, a co). Stwierdzil, ze wie ile waze, wie ile mam wzrostu, tylko wciaz nie wie, jaka mam krew. Co zabrzmialo groznie. Popatrzylam na jego usmiech i przestalam byc pewna, czy jest on oznaka dobrotliwosci czy raczej jest to usmiech wampiryczno-sadystyczny. O malo nie spadlam z krzesla.
- Wow - flegmatycznie zareagowal doktor. Nie chcemy, Sylwus, zebys sie nam tutaj zabila, prawda?
- Ha, ha, jak mniemam nieee - odpowiedzialm, tracac z chwili na chwile pewnosc.
Doktor Singer wciagnal na rece gumowe rekawiczki, wyjal strzykawke i gumke.
- Podciagamy rekawki.
Podciagnelam "rekawki", tlumaczac sobie, ze moja wyobraznia powinna byc nieco bardziej racjonalna i jakos sie zachowywac.
Po chwili strzykawka z igla wystawala z mojej reki. Doktor Singer zajmowal mnie rozmowe. W pewnym momencie przerwal i spokojnie stwierdzil:
- Ale TY NIE MASZ KRWI.
- Acha - odpowiedzialam. I wlasciwie mialam ochote zwiewac.
Doktor naklul mi drugie ramie i z przyjemnoscia patrzylam jak moja krew splywa po sciankach zbiorniczka.
Probka miala wykazac wszytkie obecne w krwi mej antyciala. Kompletnie sie na tym nie znam, ale dziwnym mi sie zdal fakt, ze bez okazywania mojej przeszlej polskiej ksiazeczki szczepien doktor bedzie wiedzial, ze mialam wszystkie szczepienia oprocz tezca ( o moj Boze, ktory stworzyles jezyk polski nie do wymowienia, blogoslawione imie twoje...). Nastepnym razem, przy okazji okazania skory z testem na gruzlice, dostane tego tezca. Doktor "wszczyknal" mi jeszcze te gruzliczki tuz pod skore i bylo po wizycie. 220 baksow. Wychodzac liczylam klientow, tzn pacjentow - 7 osob. Kazda po 220 baksow, to za jedno poludnie, od 3.00 do 17.30 mamy 1540 baksow i tak piec dni w tygodniu, 20 dni w miesiacu. Niezle. Tez chce zostac doktorem - specjalista medycyny imigracyjnej. No moze w nastepnym zyciu, w tym juz nie mam czasu, a i mam przyjemniejsze rzeczy do zrobienia.
****
Moja reka napuchla i zaczerwienila sie. Jak rozumiem moj organizm zareagowal na pratki. Troche chyba za bardzo zareagowal. Nie powinien az tak idiotycznie walczyc z tymi pratkami bo to oznacza, ze ma z nimi na pienku. Zastanawiam sie co tu zrobic zeby zmniejszyc obrzek. Hmmm. Mam malo czasu.
****
Doktor Singer jest prawdziwym specjalista. Zobaczyl moja reke, powiedzial: Eeee. Wyjal centymetr, postawil dwie kropki w centrum obrzeku, zmierzyl i stwierdzil:
- 4 milimetry. Wpisujemy 4. Wszystko zalatwione, zadowolona? Jeszce tylko teee-zycszc, czy cos. Dostalam szczepionke.
Jestem faktycznie zadowlona. Myslalam, ze proces medycznej weryfikacji kandydata na obywatela bedzie trwal wieki. Tymczasem, jestem oto pozbawionym syfilisu i HIV, zaszczepionym na wszystko mozliwe, bezgruzlicznym pretendentem, ubiegajacym sie, jak milion moich meksykanskich kolegow i kolezanek, o status rezydenta Stanow Zjednoczonych Ameryki Snow Naszych I Marzen.
Amen

wtorek, 25 marca 2008

Ojczyzna


Pamietam, ze kiedy skonczylam lat 18 i przyszla pora na stanie sie pelnoprawnym obywatelem kraju mego matczynego, patrzac na kwestionariusz i rubryke obywatelstwo i narodowosc, zastanawialam sie co mam wpisac. Bylo oczywistym, ze p o w i n n a m wpisac : polskie, polska. Tymczasem wahalam sie. Wydawalo mi sie, ze jestem ponad obywatelstwo, ponad kazdy kraj i nie naleze do zadnego panstwa, oprocz panstwa Bozego. Polska literature romantyczna czytalam z pasja, ale i z intencja znalezienia w niej "czegos wiecej" niz kwestie narodowosciowa. Wiedzialam, ze moje obywatelstwo to prawa me i obowiazki me wzgledem kraju, w ktorym zyje. Nikt mnie pytal czy chce miec jakies prawa i jakies obowiazki ( jakze zbuntowanym sie jest, gdy ma sie lat nascie). Chcialam przestac byc obywatelem w ogole. Moj opor wobec przynaleznosci koncentrowal sie w idei umiarkowanego anarchizmu. Nie imponowalo mi bycie czescia systemu. Nie chcialam partycypowac w demokratycznej wladzy, w zadnej wladzy, ktora jak nic wydawala sie sprzeczna z idea wolnosci i niezaleznosci. Moja niezaleznosc postanowilam wyrazic w rubryce narodowosc i wpisalam tam: zydowska. Narod to nie panstwo, to ludzie, to kultura. Jesli mialam opowiedziec sie, po ktorej stronie jestem w spisku historycznym, bylam po "naszej" stronie. Narodowosc - narod wybrany. Uwazalam, ze mam prawo wybrac swoj narod i swojego Boga. Moimi naczelnymi emocjami wobec Stworcy byla bojazn i drzenie. Musiala we mnie plynac krew Izaaka i Abrahama - zdecydowalam. Rodzice uznali, ze nie szanuje swoich korzeni. Przyniesli nowy formularz, wpisali "narodowsc polska". A ja czulam, ze to nie prawda. Nie bylam z tym narodem w jego bojach o niezaleznosc, nie popuszczalam lez wzruszenia kiedy zwyciezali na frontach swiata... Zydzi iponowali mi swoja wedrowka, swoim meczenstwem i zdolnoscia asymilacji. Czulam wspolnote duchowa i tyle.
Z drugiej strony obywatelstwo moje i narodowosc ma wcale mnie nie uciskaly. Nigdy nie narzekalam. Otaczajaca mnie rzeczywistosc byla w porzadku. Lubilam moje miasta dwa, lubilam ludzi, kochalam literature tworzona w moim jezyku ( jakos nigdy nie pomyslalam zeby go utozsamic z narodem), uwielbialam sie uczyc historii. Ale wciaz nie godzilam sie z przynaleznoscia. W pewnym momencie postanowilam zostac Japonka z narodowosci, bo zafascynowala mnie kultura tego kraju, potem bylam Hinduska, Pasztunka, Kurdyjka, Rosjanka, przez moment nawet Polka, az wrocilam do Zydowki i postanowilam wyjechac do Nowego Yorku, bo wiadomo, ze to miasto okupowane. Fakt, nowojorscy zydzi spotkani na ulicy pytali czy jestem zydowka i moje "tak" ich zupelnie satysfakcjonowalo. A skad? Drugie, zupelnie naturalne w przypadku tego narodu, pytanie. Z Polski. Aaaa. Obywatelstwo -Polskie, narodowosc - zydowska. OK, przez jakis czas moze nawet w to wierzylam. Ale nie jestem, do cholery zydowka! To moje literackie i historyczne fascynacje tworzyly moje narodowosci.
Tymczasem musze sie przyznac. Tesknie do tych pagorkow, do tych szeroko nad blekitnym, rozciagnionych. W koncu, po wielu latach tulaczki, w obcym kraju zrozumialam, ze bardzo lubie miejsce gdzie sie urodzilam, ze jest wyjatkowe, ze zycze mu jak najlepiej, ze calym sercem jestem z ludem jego, ze polski obyczaj ludowy jest obyczajem mym. I tak jakos zawsze rzewnie mi sie w oczach robi kiedy polski swoj jezyk ojczysty slysze, kiedy jakis obrazek w telewizji burzuazyjnej, amerykanskiej zobacze, a to z flaga bialo-czerwona krolewska, a to z Matka Boska Wszystkich Polakow, Pania i Oredowniczka, pocieszycielka imigrantow.
Tesknie - prawda jest taka - tesknie za swoja rodzina, za przyjaciolmi, za Bracka i Kazimierzem, za katedra w Sandomierzu. Tesknie za miejscami znajomymi i oswojonymi, za czasem, ktory przeminal, za wydarzeniami, ktore sie wydarzyly, za ludzmi, ktorzy bedac, przeszli przez moje zycie i poszli swoja droga. Tesknie za soba znana i dokonczona, za soba oswojona i zaakceptowana.
Nowa Anglia ma szanse zostac moim krajem z wyboru. Lubie to miejsce: miasta, rzeki, ptaki, gory i morze. Wybralam takze bycie obywatelka. Zrozumialam swoje prawa i stwierdzialm, ze w pewnym sensie skorzystam z tych praw, widze je bardziej swiadomie.
A zatem obywatelstwa dwa. Ojczyzna - miejsce urodzin moich rodzicow, Sandomierz. Moj kraj - Ameryka. A moja narodowosc? Jestem z Polski. Uwielbiam ludzi. Wciaz nie rozumie slowa narod.

czwartek, 20 marca 2008

Slowa


W Polsce okreslalam sama siebie jako milosniczke slow i wyrazen. Teraz dopiero zrozumialam, ze identyfikowalam sie z moim jezykiem. Moja istota zostala uformowana z gliny polskich slow, z polskiego sz i cz. Zylam w jezyku, przez jezyk siebie wyrazalam. Codziennie ubieralam sie w metafory, neologizmy, idiomy. I to bylo proste. Bo jezyk byl moj, a ja bylam jego. Nie bylo problemu ze sformulowaniem swoich mysli i przekazaniem ich dalej. Kontakty z ludzmi byly werbalnie mozliwe, jesli tego chcialam. Po prostu moglam zaprosic kogos do mojego swiata uzywajac Slowa. Prosze, gosciu znuzony, usiadz pod mym drzewem, a odpocznij sobie. I tak mogla zaczac sie przygoda lub podroz.
I to wszystko sie zmienilo.
Dostalam sie w strefe "nie mojego jezyka", w strefe jezyka obcego. I to nie jest proste. Codziennie zmagam sie z nie swoimi slowami, zwrotami. Musze siebie z tych obcych slow zbudowac od nowa. Bo Sylwia stala sie Sylvia. I nie jest to tylko roznica w jednej literze. To roznica kolosalna. Nie moge po prostu tlumaczyc swoich mysli, bo gdzies w tych obcych zdaniach tonie sens i znaczenie. Nie moge siebie po prostu prze-transformowac, prze-literowac, prze-tlumaczyc na angielski. Przeklad literalny nie oddaje prawdy o osobie, o tym kim jestem. (Who I am? who am I? ) A chyba kazdy z nas pragnie sie wyrazic, zaistniec. Otoz, czasami, z braku srodkow wyrazu, musze przestac istniec, musze zamilczec, zniknac w ciszy. Bo nie znam slow, nie wiem jak siebie w tym nowym jezyku okreslic. Uzywajac metafor, ktorych uzylabym w Polsce pozostaje dla Amerykanow nie zrozumiala, a wiec nie istniejaca. Istnienie jest slowem, nazwaniem.
"Na poczatku bylo Slowo, Slowo bylo u Boga i Bogiem bylo Slowo"
"In the beginning was the Word, and the Word was with God, and the Word was God".
Wstajac rano, zadaje sobie pyatnie, czy Sylvia musi byc inna niz Sylwia? Czy jest jakis sposob by zachowac Sens? I otwieram slowniki, czytam obca literature i zaczynam czuc rytm tego obcego jezyka, dostrzegac jego barwe i piekno. Rozsiadam sie w moich angielskich myslach, w moich gaworzeniu ze soba w obcym jezyku. Czuje sie swojsko. Normalnie. Zaczynam, powoli uzywac metafor. I nie sa to polskie metafory. Nowe, jeszcze lsniace i cieple metafory angielskie. Jak to sie dzieje, ze obok mnie polskiej, dorasta nowa Sylvia, myslaca po angielsku.
Kiedy tak patrze na obie: Sylwie i Sylvie, czuje, ze moj mozg musial podwoic swoja objetosc, musiala tam zajsc jakas chemiczno-fizyczna metamorfoza. Iloma jezykami wladasz, tylekroc jestes czlowiekiem...- kiedys smialam sie z Gothego, dzisiaj czuje, ze to jest prawda.
Wiem, ze nigdy moja nowa Sylvia nie bedzie tak wyrazna, tak okreslona, tak precyzjnie zakorzeniona w glebie swojego jezyka, swojego wyrazu. Zawsze bedzie jakas taka blada, troszke smieszna, troszke nerwowa, troszke mamroczaca pod nosem z zaklopotaniem. Wiem, ze moj drugi jezyk nigdy nie stanie sie narzedziem pracy, sposobem istnienia.
Polski jest moim istnieniem. Jestem Slowem. Nie jestem "Wordem". Ale kocham teraz po angielsku, smuce sie po angielsku, snie po polowie.

Boje sie w calosci po polsku.
I nijak nie moge znalezc siebie w strachu w angielskim. Bo ten strach jest poza myslami, poza werbalizacja. Nie istnieje. Nieistnienia nie da sie wyrazic.
O czym nie mozna mowic, o tym trzeba milczec.

czwartek, 13 marca 2008

Ameryka


Obudzilam sie dzisiaj w kraju, ktory przez wiele lat istnial dla mnie tylko w telewizorze. Obudzilam sie dzisiaj w Ameryce.
Ameryka - kraj nie istniejacy, sztuczny produkt wirtuozerii filmowej wytwarzany w laboratoriach Hollywood. Kraj wykreowany z dziecinnych fantazji o slodkim raju, dziewczecych rojen o idylli rodzinnej, meskich marzen o zyciu pelnym przygody i wolnosci ogladanej z siodla bulanego konika. Prze wiele lat myslalam, ze te wszystkie codziennie pochlaniane przez swiat obrazki, nie maja zadnego odpowiednika w rzeczywistosci. Myslalam, ze amerykanie siedza w swoich papierowych domkach z wlaczonymi telewizorami i swiecie wierza, ze to co im sie pokazuje jest ich wlasnym zyciem. Myslalam, ze kraj zwany Stanami Zjednoczonymi Ameryki Polnocnej jest wirtualny. Widzialam w filmie Matrix jak to wszytsko dziala - pakuje sie biedaka do probowki, podlacza pod zwoje wysysajace prawdziwe zycie i zapodaje sen, film, w ktorym wszytsko tylko wydaje sie byc realne. Czysta Maja. Tak wlasnie funkcjonowala w mojej swiadomosci Ameryka - w ktorej istnialy leki na wszystkie choroby, w ktorej ludzie nie umierali po prostu , ale szli do nieba, stawali sie aniolami i powracali na ziemie, by pomagac innym. Byl to kraj, w ktorym dobro zawsze wygrywalo, rodzina byla swietoscia, a moralnie niejednoznaczny policjant w koncu zawsze dopadal jednoznacznie zlych przestepcow, odkupujac w ten sposob swoje grzechy ( takie jak picie alkohou czy sklonnosc do hazardu i pieknych kobiet, w najgorszym wypadku).
Najwiekszy telewizyjny spektakl, transmitowany przez wszytskie stacje na calym swiecie 11 wrzesnia 2001 obudzil moje uczucia. Zaczelam wierzyc, ze ten kraj istnieje, zaczalem wierzyc, ze jest to Zlo Wcielone. Bo nie lubilam Ameryki po 11 wrzesnia, nie tolerowalam "wojny w imie walki z terroryzmem", nie podobala mi sie idea "przywracania demokracji na swiecie". Amerykanie zaatakowali moj ukochany Afganistan. Tego darowac im nie moglam. Cywile zabici w Kabulu, w Kandaharze, w Mazariszarif, w Heracie byli dla mnie bardziej realni niz "motyle" z Dwoch Wiez. Nie rozumialam wartosci, ktore kazaly rzadowi Stanow Zjednoczonych atakowac to biedne panstwo, w ktorym ludzie zyli na prawde, szarpiac sie ze swoim istnieniem. Afganczykow kochalam za ich niezlomny charakter i wiare, wieksza niz strach przed smiercia. Ameryka stala sie dla mnie krajem Swiatowej Hipokryzji i Falszu. Negowalam wszytko co pochodzilo z USA. Nie bylo we mnie nienawisci do ludzi ( tych biedakow w probowkach), ale nie podobal mi sie szef tego kraju i jego poplecznicy.
Az w koncu przylecialam tu. Pewnego dnia obudzilam sie na 18 ulicy w sercu Nowego Yorku. Moze wladze zlapaly mnie w swoje sieci, moze wraz z przekroczeniem granic zostal mi wszczepiony wirus "amerykanski sen", ale obudziwszy sie w Wielkim Jablku zobaczylam ludzi - takich samych jak wszedzie, poczulam ich tozsamosc ze mna. Zrozumialam, ze sen w jakim zyja jest blogoslawionym snem o wolnosci i tolerancji, o miejscu, gdzie kazdy moze byc soba. Zobaczylam ludzi z kazdego zakatka ludzkiego swiata, ktorzy starali sie po prostu zyc. Chinczykow cwiczacych swoje tai-chi w chinskim parku, polakow sprzedajacych swoja kilebase, hindusow, zydow, pakistanczykow, rosjan, francuzow, niemcow, japonczykow - wszyscy po prostu tu byli, szanujac swoja odmiennosc. I zrozumialam, ze Ameryka to nie szef amerykanow, to ludzie; to miliony ludzi probujacych spelnic swoj sen o idealnym zyciu. I przestalam byc pewna, czy to telewizja nasladuje zycie amerykanow, czy amerykanie nasladuja amerykanskie filmy.
Pokachalam ten kraj za opozycje - za metropolie i malutkie saberbia, za cywilizacje i jej brak w ogromnych, nieujarzmionych przestrzeniach przyrody, za spokoj ulic i miejski szum alej, za bogactwo i biede, za tolerancje wobec innosci i horror biurokracji wyciagajacej macki po twoja prywatnosc, za wolnosc slowa i mysli oraz manipulacje przelewane do glow obywateli przez system. Za niezwykla inteligencje ludzi, ktorzy probuja czuc a nie myslec, i za ich glupote - przerazajaca. Ten kraj jest logiczna sprzecznoscia! Jest niemozliwy! Jest za duzy!
Jestem pionkiem w amerykanskim snie. Budze sie rano, parze kawe, w spokoju zaczynam pisac. Moje marzenie o spokoju. O zyciu doskonalym.

środa, 12 marca 2008

Malzenstwo


Od czterech dni jestem mezatka. Wiem, ze wyjscie za maz nie zmienia istoty, nie wplywa bezposrednio na strukture DNA, nie powoduje zmiany w ukladzie i skladzie chromosomow, nie modyfikuje moich leukocytow, erytrocytow i trombocytow, nie zmienila sie dlugosc dendrytow ani aksonow. Slowem - jestem soba. Cudowne jest jednak to, ze teraz bycie soba oznacza bycie mezatka. Zmiana przyszla z zewnatrz, zostala ogloszona, oklaskana, przejedzona i sfotografowana na tysiace sposobow. Zmiana ma swiadkow i jest zapisana w jakis oficjalnych ksiegach panstwa, w ktorym mieszkam. Zmiana jest faktem.

Malzenstwo jest dla mnie sakramentem.
Nie jestem katoliczka, chrzescijanka, zydowka czy muzelmanka. A jednak jest to dla mnie sakrament - uswiecenie faktu zmiany, metamorfozy.
Pietnascie lat temu malzenstwo bylo dla mnie przeklenstwem - patrzylam na moich rodzicow, przechodzily mnie ciarki, nie widzialam miedzy nimi zadnej swietosci (dzis widze, stanowia to dla mnie przyklad i drogowskaz); patrzylam na malzenstwo mojej siostry - idealne, ale nie widzialm w nim tego, co chcialam zobaczyc (dzis widze i ciesze sie w dwojnasob). Separowalom milosc i malzenstwo. Wydawalo mi sie to niezwykle racjonalne. Nikt nie musi dostawac poswiadczenia o milosci, nie ma sensu spowiadac sie ze swoich uczuc przed urzednikiem panstwowym lub ksiedzem, w ktorego swietosc i boze namaszczenie po prostu nie wierzy sie. Pietnascie lat temu zapadla we mnie decyzja - tak, mam swoje zdanie na temat malzenstwa, jestem przeciw. Kobieta i mezczyzna moga sie kochac bez formalnosci, powinni byc wolni; zadnen kosciol, czy panstwo nie moze stanowic ramy dla relacji miedzy dwojgiem ludzi. Wydawalo mi sie, ze milosc jest nierozdzielnie poloczona z wolnoscia, a wolnosc znaczy samowole - moja wola zawsze powinnam moc sie zrealizowac.
A jednak slowo milosc wywolywalo we mnie placz:
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. I gotowa bylam przeplakac caly dzien z nadzieja , ze kiedys taka wlasnie totalna, wszytskoobejmujaca milosc mi sie przydarzy...
Kilkanascie lat pozniej zrozumialam, ze w hymnie o milosci jest mowa o wierze, glebokim wewnetrznym zaufaniu Sile, ktora moze spelnic wszystkie oczekiwania, moze kochac w sposob doskonaly, na zawsze. Zrozumialam, ze Hymn o milosci jest Hymnem o wierze. Zrozumialam, ze milosc miedzy dwojgiem ludzi jest czyms analogicznym - zaufaniem i wiara; a wolnosc nie oznacza samowoli, ale odpowiedzialnosc - moge dokonac kazdego wyboru w sposob dobrowolny, ale za kazdy jestem odpowiedzialna i ponosze jego konsekwencje. Zdalam sobie takze sprawe, ze milosc oznacza akceptacje na innosc polaczona z silnym przekonaniem o slusznosci wlasnych pogladow. Milosc oznacza rownowage miedzy dwoma osobami, rownowage uczuc.
I wtedy zapragnelam znalezc kogos, z kim moglabym sie podzielic taka wizja milosci. Malzenstwo zmienilo swoje znaczenie - stalo sie jak wyznanie wiary - tak chce byc z Toba na zawsze i do konca swiata, chce zeby caly swiat o tym wiedzial, lacznie z silami silniejszymi ode mnie, bo jestem dzis silna w mojej milosci.
I stalo sie tak, ze po wielu burzach i zawieruchach w koncu znalazlam osobe, ktorej Droge akceptuje w pelni, ktorej wartosci i idaly potrafie obdarzyc szacunkiem, ktorej wad nie chce zmieniac - to nie moja dzialka, ktorej wolnosc jest dla mnie rownie wazna jak moja, przed ktora nie gram nikogo i nie musze byc silniejsza niz jestem, osobe, ktora wierzy w nasza milosc rownie mocno jak ja. Z wrodzona czlowiekowi niepewnoscia, w czlowieczym wymiarze.To moj maz.
Bo malzenstwo jest stworzone dla ludzi, nie dla bogow. Bo ludzka wiara i ludzka milosc jest zmiennoscia. Malzenstwo jest z jednej strony swietem milosci dwojga osob, z drugiej strony spektaklem wiary i nadzieji - ze moze tym dwojga uda sie kochac i przezwyciezyc wrodzona gatunkowi nomadycznosc. Malzenstwo jest polisa ubezpieczeniowa przed ludzka natura, przed powodzia emocji, pozarem uczuc, huraganem watpliwosci, jest triumfem zwyczajnego czlowieczego strachu przed utrata, przed bolem.
I nie ma zadnej logiki w malzenstwie. Bo byloby przeciez latwiej, kiedy cos zlego sie przydarzy, po prostu odejsc, znalezc szczescie gdzie indziej, nie wiklac sie w ten wezel problemow - wspolny dom, wspolna wlasnosc, wspolne dzieci - byloby latwiej, po prostu czerpac z milosci co sie da i przechodzic do nastepnej. Nie logiczne jest wybierac bol bycia z kims, kto juz nam sie znudzil, kogo znamy zbyt dobrze, kogo codziennosc wywoluje mdlosci. Na tym wlasnie polega roznica miedzy miloscia i wiara. Malzenstwo jest swietem wiary.
"To nie logiczne - ale tego wlasnie chce, chce wierzyc w ta milosc" - to jest wyznanie skladane podczas slubu.
Z drugiej strony malzenstwo to wybieg dwoch przestraszonych samotnoscia osob. To spolecznie usankcjonowana forma zabezpieczenia sie przed nadmierna zmiennoscia w doborze partnerow. To kordegarda wartosci uznawanych przez spoleczenstwo. Jest forma zakupow.
" Biore Ciebie i masz ze mna juz byc zawsze" - to jest wyznanie lekow skladane podczas slubu.
Kiedys na strazy malzenstwa stala moralnosc. Ale moralnosc i jej instytucje systematycznie osmieszaly sie przez caly dwudziesty wiek. W tej chwili moralnosc pracuje za dobre pieniadze gdzies w japonskim burdelu i swiat holduje zmiennosci.
Kocham zmiennosc, uwazam ja za prawo i regule. I dobrze mi z nia. Ale wiem, ze zmiennosc nie stoi w sprzecznosci z wiara. Moja wiara jest moja wolnoscia od zmiennosci i zarazem holdem dla zmiennosci. W ten sposob tworze sobie moralnosc oparta na wolnosci i zmiennosci, na wierze.
I wierze, wierze w malzenstwo.

wtorek, 11 marca 2008

Odkrycia


03.11.2008.
Dokonuje codziennie nieomal odkryc na miare Krzysztofa Kolumba. Wpadam na prawdy, ktore dla miliona ludzi na tym swiecie sa oczywiste, a mi jakos nigdy nie przyszly do glowy, jakos nigdy nie objawily mi sie na tle codziennego horyzontu. Dzisiaj na przyklad odkrylam fragment przeszlosci. Odkrylam, ze przez wiele lat chorowalam na "doskonalosc". Jest to straszna choroba, niekiedy, jak mniemam, smiertelna. Zarazilam sie nia chyba od rodzicow. W pewnym momencie przestali we mnie widziec dziecko, zobaczyli Przyszlosc. A Przyszlosc ta miala dlugie nogi, idealna sylwetke,nienaganna plaska twarz z usmiechem swiadczacym o sukcesie. Przyszlosc miala piekny samochod, miala mieszkanie, dzieci i meza, a przede wszystkim miala wyksztalcenie. Jak raz ja moi rodzice zobaczyli, tak juz nie chcieli sie jej pozbyc. Byla jak narkotyk. Podawali mi ja na sniadanie w platkach owsianych, spozywalam ja w kotlecie schabowym i w kielbasie na goraco. W koncu juz nie moglam. Zrezygnowalam z jedzenie miesa (odrobine mniej przyszlosciowego jadu w jedzeniu), potem w ogole odmowilam spozywania; albo nie jadlam, albo zwracalam ta idee, ta wartosc. Nie byla moja, nie moglam na nia patrzec, mimo ciaglego obcowania nie moglam sie do niej przyzwyczaic. A drugiej strony, o tak, chcialam stac sie Przyszloscia, moze ubrana w niedokladnie ta sama czerwona garsonke, moze nie dokladnie w tych butach, ale chcialam byc doskonala. Choroba rozwijala sie pieknie przez wiele lat, pozbawiajac mnie radosci pierwszych kontaktow seksualnych, pozbawiajac radosci "po prostu bycia". Nie potrafilam zyc w niedoskonalym, realnym swiecie, w ktorym moje nogi bywaly brudne, moja skora pokryta pryszczami, a przede wszystkim, moje rozumienie Dasein odbiegalo od tego, co czytalam w swietych ksiegach. Tej realnej postaci nie tolerowalam, zylam z nia codziennie probujac jakos na nia wplynac, jakos ja udoskonalic - nowa twarza, nowa umiejetnoscia, nowym wyzwaniem. Nie przez przypadek trafialam takze w rece mezczyzn, ktorzy chorowali na swoja doskonalosc. Niczego ode mnie nie wymagali, ale oficjalnie nie znosili niedoskonalosci. Nie tolerowali bledow. Siedzilam wiec cicho jak myszka - zeby sie nie wydalo, zeby przypadkiem nie wyszlo na jaw, ze i ja jestem nosicielem wirusa wstretnego wybrakowania. Bylam przekonana, ze gdy tylko moj partner dojrzy skaze, przestanie mnie kochac. Staralam sie byc Przyszloscia z wizji moich rodzicow,czasami modyfikowalam ja domalowujac kolory z idealizacji moich mezczyzn. I nie znosilam siebie, nie moglam sie pogodzic, odpoczac. Az w koncu, pewnego dnia, a raczej przez wiele dni, przez wiele nocy dopadala mnie metemarfoza. Pierwszy raz odczulam ja jako cieplo na moim czole, jako reke opatrznosci sprawdzajaca moje gorace, rozpalone smutkiem czolo. Pierwszy raz usmiechnelam sie wtedy i powiedzialam : wierze, ze nie moja zasluga jest dzien nastepny, wierze, ze nie moja zasluga jest ta noc, ktora przynosi spokoj i schronienie, wierze, ze swiat jest doskonaly, nawet jesli nie wszyscy to dostrzegaja, wierze ze ja jestem doskonala od poczatku, jestem doskonala bo jestem. Wyjac jak dzikie zwierze, szarpiac sie, tarzajac po ziemi, placzac, trzesac sie i szlochajac, wykrzykujac bluznierstwa do Boga, do swiata wyzwolilam sie z doskonalosci. Przeszlam cos w rodzaju detoksu, kastracji. Wiem, ze narkotyk doskonalosci ciagle gdzies krazy w moich zylach, ze nieostroznosc i brak swiadomosci moga mnie wrzucic w ramiona choroby, ale staram sie dzisiaj po prostu byc, staram sie wierzyc w codziennosc, w moja czlowieczosc. Juz nie chce byc Bogiem. Przywrocilam Bogu jego wlasne miejsce w moim swiecie. A raczej przyznalam, ze ja sama nie wiem gdzie jest moje miejsce i w pokorze poprosilam o pomoc. I ta pomoc przyszla, w postaci spokoju, w postaci zgody na kazda zmarszczke, kazda pomylke. I wiem, ze to nie jest moja zasluga. To zasluga pokory bycia codziennie bez Przyszlosci, to zasluga pokory bycia soba, nie Bogiem.
Moja choroba na doskonalosc , moje bycie doskonalosciocholikiem zostanie ze mna na zawsze, przypominajac codziennie o Drodze.