niedziela, 8 maja 2011

Poza alfabetyczną kolejnością - szacunek.


Wymykając się alfabetycznemu porządkowi, wymykając się porządkowi, którego obecność mogłaby uschematyzować moje życie, uprościć i połatać w miejscach "dziurawych w ojczyznę", chciałam o szacunku. Znowu.

Mój mąż zmaga się w Polsce z ciągle powtarzającym się jak Maria Panna w litanii pytaniem: po co Ty tu? To obciążone balastem filozoficznym pytanie, sprowadzone jest w tym przypadku do nieco bardziej przyziemnego poziomu – chodzi o Polskę, chodzi o wybór, jakiego jako jednostka obdarzona podobno wolną wolą, dokonał. Ludzie pytają nie dlatego, że chcą wygonić mego małżonka, nie dlatego, że są przekonani o jego niższości rasowej czy cywilizacyjnej. (Nie dodam kulturowej, albowiem elity intelektualne pogardliwie wypychają dolną wargę w ledwo dosłyszalnym "phi"; na "phi" oceniając niską kulturę Ameryki Północnej, której ekwiwalentów w ogóle nie ma i na pewno, jak amen w pacierzu, nigdy nie będzie, w wysoko kulturalnie rozwiniętym narodzie polskim). Ludzie pytają, bo myślą, że mają do czynienia z szaleńcem, intelektualnie wykręconym, który musi skrywać Jakąś Wielką Tajemnicę. Założenie jest takie, że pewno mnie, czyli swoją żonę, strasznie ów chłop musi Kochać – dlatego gotowy był poświęcić szczęście i dobrobyt Ameryki na rzecz kraju trzeciego świata. Powtórzę jeszcze raz, bo może umknęło – kraju trzeciego świata.
I tak codziennie, i w te i we wte.
Początkowo mąż wytrzeszczał oczy, przepłukiwał uszy (raz nawet poszedł w tym celu do polskiego lekarza, który pochylając się nad prawym uchem powiedział: a teraz zajrzymy jeszcze do ucha lewego – ale po angielsku powiedział!). W zastraszająco szybkim jednak tempie zaczął się zmieniać – z osoby, która o ojczyźnie mej miała raczej dobre mniemania, na temat Polski dzierżyła niewiele przesądów i niewielu stereotypom hołdowała, przeobraża się w człowieka, ktory z pełnym przekonaniem wygłasza wszystkie utarte opinie o polskim narodzie, jak każdy porządny i nie szanujący siebie Polak. Niska samoocena moich ziomków podcięła mu nogę. Powtarza wszystko, co mu mówią i co gorsza, w część tych bzdur zaczyna wierzyć. Dał się szybko przekonać, że skoro nie wolno pić wody z kranu, jest to kraj tylko w ćwierci cywilizowany. Daje się przekonać, że skoro tutaj mieszka, to musi być idiotą, albowiem Ameryka jest rajem, jest wszystkim co najlepsze i najpiękniejsze. Dał się przekonać, że Polacy są skorumpowani, nic się nie da w tym państwie załatwić i wszystko się rozlatuje. Polityka śmierdzi bardziej niż w innych politycznych szambach, korupcja korumpuje, biurokracja biurokratyzuje. Ludzie są smutni, pogoda zawsze niemal wpływa niekorzystnie. Mój mąż prawie cierpi. Słowem zasymilował się, upolszczył i nawet tego nie zauważył. Na pytanie po co tu jest, podwija ogon i głupio mu odpowiedzieć, że tu pracuje, że w Polsce zarabia pieniądze, że jego krakowskie mieszkanie jest tak samo wygodne jak nowojorskie, że jest doceniany za to, co robi. Jest mu chyba głupio powiedzieć, że jego pobyt w Polsce przynosi mu coś w rodzaju szczęścia (a fuj, a fuj, ludzie o takich rzeczach nie rozmawiają, szczeście to jakiś wyraz z dwudziestowiecznych podręczników do aksjologii; któż by to czytał).
Skąd ten brak poczucia własnej wartości, to nagłe problematyzowanie własnego tu i teraz, ten negatywizm, malkontenctwo i krytycyzm. Skąd to nagłe zaczernianie białego, ubielanie czarnego – specyficzny daltonizm w kwestii wartości. Z wody! Zamiast kranówy pijemy tutaj przegotowane lub zmineralizowane produkty pochodzące z plastikowych butelek. To ten brak kontaktu z matką naturą wykrzywia perspektywę ...

Czasami wydaje mi się jednak, że wynika to z braku szacunku. Nie jestem pewna czy w sytemach edukacyjnych, w rodzinach, w miejscach pracy istnieje element, metoda pozwalające nauczyć się szacunku w stosunku do źrodła swojego dobro-stanu, jakikolwiek by on nie był – czy to fizyczny, czy to intelektualny, czy nawet duchowy. Kultura Ameryki nie uczy szanować swoich najwyższych wartości – pieniądza i przemocy, cały czas je obrzuca błotem i pomidorami w schizofrenicznej zabawie z samą sobą, próbując coś bełkotać o demokracji i tolerancji – jakby nie mogła się zdecydować (od ponad 200 lat) co to też chciała głośno powiedzieć. Kultura polska nie uczy szanować samej siebie, opowiadając o swoich kochankach, szmalu z obcych źródeł i taniości. Może to jakiś ogólny problem z wartościami?

Szacunek tymczasem fajna sprawa. Bardzo porządkuje życie. Wbrew pozorom – upraszcza. Gra się tak: jeśli rzecz, idea, człowiek, grupa społeczna, wartość jest źródłem mojego dobro-stanu, szanują ją, tzn. akceptuję jej integralność, istotę i sposób istnienia, powstrzymując się od działań, które w moim mniemaniu ten stan istnienia mogłyby naruszać lub zakłócać.
Tyle.

Moi rodzice oprócz szacunku do książek w każdej postaci i nauki w każdym przejawie nie przekazali mi żadnych innych pomników do respektowania. Nie nauczyli, niestety, poszanowania dla pieniędzy – sama się nauczyłam, znajdując szczęśliwość w możliwości spłacenia długów. Nie nauczyli szanować samych siebie – sama się nauczyłam, patrząc jak bezintersownie oddają światu wszystko co dostają, jak bezmiernie się kochają, jak potrafią mówić prawdę, wspierać i wierzyć w siebie. Nie przekazali mi szacunku do swojego boga, swoich autorytetów, innych ludzi. Szacunku uczyłam się sama na własnej skórze doświadczając siły i porażki, ucząc się pokory wobec tego, czego zmienić nie mogę i miłości do tego, co ode mnie różne.
Jak do tej pory, szacunek jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, które mi się przydarzają. Pozwala "omijać" gdzie nie da się kochać, cieszyć się tym, co się udało osiągnąć, przyglądać temu, co nieosiągalne z uwagą i bez rozpaczy.
Dużo się jeszcze muszę nauczyć.

niedziela, 7 listopada 2010

Fabryczna Dziewczyna


Nad domami szara mgła, silny wicher ją rozpina, co dzień do fabryki szła, fabryczna dziewczyna...Co dzień o 6 rano głos syren budził ją, z melodią rozśpiewaną, z dala od wszystkich stron...
Wychodzę z domu koło 6. Jest zimno i wietrznie. Wieje od zatoki. Ona, Statua Wolności w mroźnej rześkości poranka wydaje się być niemal na wyciągnięcie ręki. Mówię jej cześć - codziennie. Pozdrawiam ideę bo wypada, tak jest obciążona znaczeniem, a ja mam szacunek do "znaczeń" - uniwersalnych. Czasami myślę, że jest po mojej stronie, że mnie rozumie, że wie, co czuję widząc dwudziestą trzecią przykrytą górą plastikowych worków ze śmieciami, resztkami mikrofalówek preparujących pożywienie brooklińczyków, skrawkami dziecięcych łóżeczek, w których wychowywało się niejedno pokolenie, niejedna ludzka historia bawiła się w marzenia i nadzieje. Czasami myślę, że uśmiecha się do mnie krzywo, sarkastycznie, szydząc z moich prób znalezienia się w systemie.
Brooklyn Army Terminal jest na pięćdziesiątej ósmej. Przymrozek późno listopadowy szroni stary wrak Lincolna. Kiedy mijam ten samochód przychodzą mi do głowy scenariusze. Dziury po kulach na przednich drzwiach. Duct tape skleja zderzak z całością - na pewno jakiś "car racing". Dwóch gości z Coney Island spotkało się z czterema takimi z Sunset Parku i była rozróba. Chikka, od nas, z Park Slope, którego ojciec jest policjantem opowiadał takie historie - jego babcia nawet stała w sklepie, na rogu 25-tej kiedy weszli ze spluwami. Ale Chikka mówi, że u nas i tak jest bezpieczniej niż na Manhattanie, on tam nie jeździ.
Hola, Hola - witam się z pracującą społecznością i wjeżdżam na swoje piętro. Za żelaznymi drzwiami z mezuzą mocno przytwierdzoną do framugi. Słuchaj Izraelu! Haszem Bóg nasz, Haszem jest Jedyny!
Chinki już głośno gderają w pomieszczeniu socjalnym , latynosi jak zwykle się spóźnią, Polacy stoją jeszcze na zewnątrz dopalając swoje paierosy.
Zanurzam się w korytarze z paczkami, zanurzam się w system. Z rana trzeba przedrzeć się przez pudełka, które narosły w nocy. Wymierzam kopniak w sam środek nowopowstałego muru. Mam nadzieję, że uda mi się utworzyć dziurę, lukę w systemie, dzięki której będę mogła dostać się na swoją pozycję. Moje biurko znajduje się pomiędzy oceanami przedmiotów niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Otaczają mnie stare, nie tykające, wypatroszone zegary, rubensy, które ktoś próbował przemalować lub skopiować, trochę osiemnastowiecznych krajobrazów amerykańskiego szczerego pola, parę pianin, fortepian, szafy grające, radia w mahoniowych garniturkach, inne drewniane cudeńka aranżowane na art deco. Na samym brzegu, tuż przy wyżłobionych do poruszania się korytarzach, piętrzą się maszynki do golenia, obcinania lotów, podcinania skrzydeł. W zatokach siedzą Chińczycy, Portorykańczycy i garstka obywateli Meksyku. Tłum ten składa maszynki, ostrze do ostrza. Za powstaniem projektu, świata na 58-tej, stoi więc siła ludu! Posuwając się dalej zobaczymy znowu tylko pudełka. Ciągną się prawdopodobnie kilometrami (nigdy nie udało mi się przemierzyć całego świata firmy). Olbrzymi ocen faluje w swoim rytmie. Czasami jakiś karton zostanie wyrzucony na środek korytarza. Trzeba go wepchnąć z powrotem, utopić. Czasami zmuszona jestem wydrzeć morzu tektury jakąś kroplę - taką mam pracę. Na każdym tekturowym prostopadłościanie umieszczony jest numer, tajemniczy kod do rzeczywistości poza firmą. Jestem od kodów. Albowiem każdej cząstce wewnątrz odpowiada jakiś element na zewnątrz. Proste, jak w każdym przyzwoicie stworzonym systemie. Liczba i słowo. Słowo i liczba.
Nie że jest mi tutaj źle. Nie zbieram się do protestu. Obserwuje. Myślę o powstaniu 20 000 w 1909 r, myślę o pożarze w Triangle Factory i spadających pochodniach - bo właściciele fabryki zamknęli drzwi, żeby nie można było w trakcie tych 12 godzin pracy wychodzić się wysikać. ("Let them burn up. They are a lot of cattle, anyway." - miał powiedzieć jeden z właścicieli fabryki). Myślę o Clarze Lemlich,ukraińskiej żydówce, która swoim "mam dość tego gadania", rozpoczęła rozruchy, które przyczyniły się do utworzenia labor union.
"Nie mówię o socjalizmie, przyjaciele, mówię o neo-humanizmie" - myślę sobie, a w duszy postanawiam wrócić do Polski.
Ciekawę co tam odnajdę. American Dream zmieniam na Polish Dream. Ziemia obiecana jest na Wschodzie...

środa, 7 lipca 2010

Z zupełnie innej strony...



Długi lot pomiędzy parterem
a ósmym piętrem
wypełniam myślami o przeszłości
(każdy tak podobno ma)
Cóż niby wielkiego wydarzyło się
w moim nieistnieniu?
Jakież wielkie odpowiedzi pozostały
bez pytań?
Papierosa gaszę gdzieś pomiędzy czwartym
a piątym
horyzontem zakłopotania.
Czy reguły jakie odkryłam balansując
na krawędzi krawężnika
w pijackim upodobaniu
mają postać celu czy istoty?
Czy warunkują, czy są warunkowane
Genem?
A jeśli tak to, to z jakiej przepaści
geneologicznej
spuszczonym w macicę niewiasty bez grzechu?
Na poziomie nieludzkim piętra siódmego
odprężam członki i daję im wolną wolę.
Niech wybierają, do cholery!
Niech się cieszą, radują wskrzeszeniem
Nieodwołalnym
Piętra Ósmego.

sobota, 29 maja 2010

W jak "zaraz wracam" - o potrzebie uciekania, czasami zwanej wędrówką




Mistrzostwo w "wyjściach": trzaskanie drzwiami, bieg w kierunku odwrotnym do przebytego, palenie za sobą mostów/stosów, lot kosmiczny na Andromedę (daleko i zajmuje trochę czasu), zaminowanie pola, po którym się właśnie przechodziło, ciuchutkie wślizgnięcie się pod czapkę niewidkę, słowem robienie wszystkiego by zniknąć, zapomnieć, zamknąć, zatrzymać jakiś bieg myśli i zdarzeń raz na zawsze. Tłumaczę sobie, że osiągnięcie maestrii wychodzenia nie jest moją zasługą, że z pewnością odziedziczyłam ją po przodkach - ludziach, że genetycznie jestem do niej przyzwyczajona, że to nic innego jak pielęgnowanie rodzinnego dorobku. Wychodzenie, zamykanie, dyskontynuacja sprawia mi wyraźną przyjemność. Wychodzę z trzaskiem, impetem i piorunami. Zawsze mam w kieszeni jakieś drobne, by zafundować sobie kawałaczek dramatu, odrobinę tragedii, szczyptę rozczarowania z nutką melancholi...Wychodzę i czuję ulgę. Konsekwencje nagle się zacierają, tracą ostrość noża wiszącęgo na gardla zadania do wypełnienia. Etycznie jestem usprawiedliwiona - wyszłam, nie wracam, nie ma mnie. Podmiot zakończył istnienie, do odegrania pozostaje dramat pustki wyznaczonej brakiem istoty. Buuuu, huuuu, ahhhhooo – w pustej pustce niewykonanego zadania, kolejnej porażki, odbija się echo, jakby przeszłości, ale kogo?
Ciągłość może sprawiać kłopoty: pamiętanie o datach urodzin, o synach i córkach znajomych i rodziny, o długach i należnościach, nie zaspokojonych pragnieniach i pragnieniach zrealizowanych w nadmiarze. Wyjścia są poręczne. Trzaskam drzwiami, nie wracam, wychodzę, przekreślam ciągłość swojej obecności w jakiejś historii. Wada postawy (kręgosłup moralny mi się czasami wykręca), wada wzroku (nie dostrzegam zawartości człowieczeństwa w człowieku) predysponują mnie do uprawiania dyscypliny uciekiniera, łowcy wyjść.
Liczę na to, że kosmos za zamkniętymi drzwiami znika, rozpływa się w nagrzanym słońcem, pachnącym kwiatami, przesyconym kolorami powietrzu-przestrzeni. W czym nie uczestniczę, tego nie ma. Co zostało zamknięte, nie można otworzyć. Ta sama rzecz nie może być zarazem otwarta i zamknięta w tym samym czasie. Nie jest tak?
"Zaraz wracam" jest ontologicznie niemożliwe. Nie jest tak?

Po drugiej strony drzwi zaczyna się Wejście. Zawsze mnie zaskakuje szybkość tego procesu. Zawsze mam nadzieję, źe pomiędzy wejściem i wyjściem nastąpi jakaś pauza, jakieś nic, w którym będzie można nabrać powierza, odetchnąć, przepłukać usta, odświeżyć makijaż, doprowadzić się do porządku. Nic - z tego. Wędrówka, w moim przypadku zwana ucieczką, nie odpoczywa. Wejścia zatem mam nieśmiałe, raczej ciche i nie zdecydowane. Wchodzę na palcach, nie podnosząc głowy. Złość po zatrzaśnięciu drzwi jeszcze krąży w moich żyłach, a do systemu wylewa się już strach. Jeszcze dobrze nie wyszłam, jeszcze się nie rozsiadłam w nowej sytuacji, jeszcze jestem w niej gościem, a już zaczynam się rozglądać za "wyjściem ewakuacyjnym". Po prostu wolę wiedzieć, gdzie jest, żeby trafić tam w panice, po omacku, ciemną nocą, kiedy nikt nie będzie się spodziewał. Zostawię tylko kartkę: "Przepraszam, musiałam wyjść...dla dobra wszystkich istot czujących. Peace and love, wasza na zawsze".

wtorek, 26 stycznia 2010

Pora na utopię (U!)

"A map of the world that does not include Utopia is not worth even glancing at." Oscar Wilde

I żeby wszystkim było dobrze i pięknie. I żeby wojny nie było, ni bólu. Żeby ludzie sobie ufali, możliwa była kooperacja oparta na zgodzie co do pola wzajemnej odpowiedzialności. Oczywiście, żeby nikt nie chorował,bo zdrowie jest najważniejsze. Żadnej depresji, zniechęcenia - tylko otwarty, nieograniczony pęd, działanie, osiąganie- bo czlowiek, homo faber, i coś majstrować musi, inaczej schodzi na psy.
I żeby jeszcze piękno przyrody i "niepowatarzalnej" nas tuliło w ramionach swych opiekuńczych. Matka-natura, nasza obecnością i tym ciągłym robieniem z igły widły, w ogóle się nie przejmowała, tylko jak na dzieci niesforne spoglądałaby z błogością.
Świat nie miał nas w tyle, lecz zawsze, jak troskliwy ojciec, wchechmogący i przewidywalny, dumny byłby z ludzkości i jej radosnego dorastania do prawdy.
Mędrcy by rządzili, bo do rządzenia się nadają, kupcy kupowali, przedszkolanki przed-szkoliły, śpiewacy śpiewali, malarze malowali, matematycy liczyli, a ci co mają talenty ogólne, ogólnie slużyli wspólnocie. By natura ludzka była jasna i prosta - jak na dloni!

Czy wspomniałam już o sprawiedliwości społecznej? Równość, tolerancja, braterstwo i milość wszem i wobec! Czy wspomniałam, że nikt nie kłamałby, nie zabijał i generalnie całe prawo moralne, kiedykolwiek wymyślone, każdy by miał w jednym paluszku.

Nie chce mi się ostanio przesiadywać w rzeczywistości - bo piecze, zniechęca i zasmuca. Plastikowe torebki wirujące na wietrze stanowią zagrożenie dla zdrowia (komunikat takiej treści usłyszałam wczoraj w radio). Porzucone na ulicy parasolki atakują powykręcanymi drutami. Widzę za rogu wygladająca anty-utopię w jej dwudziestowiecznych rojeniach. Jest tuż, tuż.

Utopia i urzeczywistniające się na plenecie ziemi przecistawieństwo - anty-utopia towarzyszą ludzkości od zawsze. A to w paradygmacie religijnym raju i piekła, ziemi obiecanej, shambali takiej lub innej, a to w przebraniu literackim, a to w sugestiach uzdrowicieli ekonomi, czy stosunków społecznych.Ostatnio popularna jest wiara w utopie wewnętrzne - naturalny rozwój "prawdziwego ja", albo też "wewnętrznego bóstwa", "ukrytej kobiecości", "ducha wszechświata", ewentualnie wyższej świadomości. Taka utopia niewątpliwie nas uszczęśliwi, przyniesie spokój, szczęście, obojętnośc na męża i dzieci, na żonę i kolegów w pracy, a w bonusie wolność od śmierci, narodzin i kapitalizmu w wersji amerykańskiego neo-liberalizmu.

Budowanie utopi to więcej niż praca stwórcza. Kreacja utopi jest przekraczaniem granic racjonalności, wymaga wiary. Bo nie można wykreować niebytu! Nawet prehistoryczny i lekko już zakurzony z oczywistych powodów Bóg-Stwórca, poruszał się w stronę odwrotną - od niebytu do bytu. Taka droga wydaje się bardziej logiczna.
Pozwolę sobie w mojej własnej metafizyce wewnętrznej, paradoksalnej, rzecz odwrócić.
Na początku istniał Byt. Byt jednakowoż był niewygodny i wielokrotnie brzydki, w dodatku z dziurami, których nie dało się wyeliminować nawet codziennym zaszywaniem. Byt przeciekał, wylewał się, pękał w szwach. Dlatego powstał Niebyt. Niebyt był idealny i pusty jak nicość. Byt i Niebyt żyli razem w zgodzie długo i szczęśliwie. Nigdy się ze sobą nie kłócili, bo i po co. Nie mieli problemów z komunikacją, bo nic nie stało na przeszkodzie. Nie wahali się kochać. I tak było pusto wszędzie, tak cicho i czysto.

wtorek, 22 grudnia 2009

T jak terror - mecyje alfabetu wewnętrznego...


Terror, o którym przy okazji mojego wewnętrznego alfabetu chcę opowiedzieć, jest terrorem wewnętrznym; jest zniewolonym, zastraszonym umysłem.
Terror, o którym chce opowiedzieć, ma podłoże ekonomiczno-społeczne, i takież "nad-łoże"(wszelkie asocjacje pewnie nie są przypadkowe). Rezultatem jego jest zaawansowana postać znanego skądinąd ketmana.


Świat jest taki wygodny, przytulny. Dziewczyna z kubkiem kawy w puszystym białym szlafroczku siada na miękkiej, jasnej kanapie, okrywa się kocykiem, czyta książkę i jest bezpieczna w tym cudownym kapitalistycznym świecie. Przynajmniej w teorii, przynajmniej w reklamie zachęcającej do wykupienia polisy na życie, polisy na starość i chorobę. Dziewczyna z telewizora ma pracę, jej pożyczka na mieszkanie nie jest nieprzyzwoitych rozmarów, bo rodzice pomagali wnieść kapitał własny. Dziewczynie z ekranu dobrze w kapitalizmie, bo jest jego wytworem. Jest kreacją umysłów pracujących w agencji reklamowej, wytworem ludzi, w których życiu chwil przed telewizorem, czy nad książką jest mało, bo po pierwsze, ze dużo pracują, po drugie, niestety, w praktyce kapitalizm zatruty jest opozycją bezpieczeństwa, zatruty jest strachem: przed utratą pracy, przed spadkiem popytu/podaży, spadkiem ogólnego kursu "świata", a w szczególności niepewnością wyników na giełdzie w jakimś ponurym mieście na skrawku lądu, który tylko w teorii i ze względów historycznych nazywany jest wyspą.

Próba nie-egoistycznej obserwacji krystalicznie kapitalistycznego świata, bez żadnych niepotrzebnych socjalnych domieszek trochę uświadamia obecność kłamstwa.

Idąc dzisiaj do pracy, obserwowałam zaśnieżoną "nierozrywkową" gębę Nowego Yorku. Zmarznięci ludzie bez domów, szaleńcy w metrze błagający o drobne, panie z windy rozmawiające o braku ubezpieczenia zdrowotnego dla chorej córki, śmieci wystajace spod śniegu, szczury przytulające się do ludzi, ludzi przytulający się do szczurów, w podziemnych korytarzach. Brud, zapach rozkładu, ludzie znikający z życia, wywalani z niego jak niegrzeczni uczniowie z klasy, za brak pracy, za brak zdolności, za nierówność.
Współczuje temu światu, współczuje też Ameryce, którą świat postrzega jako kapitalistyczny ideał bogactwa i władzy. Współczuje wiary w korporacyjne szczęście.
Wiem, że w Stanach są tysiące tych, co im "się udało". Nie za bardzo jednak wciąż moge zobaczyć, co im się udało.

Terror wewnętrzny zwany także lękiem o "własną pupę", w sposób nieunikniony produkuje ketmana.
Ketman kapitalistyczny jest dwulicowością wiary w wolność i wiary w pieniądz. Oficjalnie wyznaje się wielką milość do demokracji, oficjalnie wierzy się w ideę ludzkich możliwości do tworzenia i kreacji Dobrego Świata. W środku natomiast ewolucja kapitalistycznego ketmana polega na stopniowym i świadomym uczeniu się kłamstwa. Oszustwo jest podstawową zasadą wolnego rynku i ekonomicznego dobrobytu - nie ma produktów dobrych dla wszystkich, nie ma produktów idealnych i za razem tanich,podstawowe potrzeby dawno zostały zaspokojone, a jednoczesne zadowolenie producenta i klienta jest kapitalistyczną bzdurą wyssaną z jakiejś "Bibli dla Kreatywnie Sprzedających Buble". Moralny szwindel jest akceptowalną podstawą zdrowego kapitalizmu i świat kocha ten szwindel nazywajac go wolnością - wolnym rynkiem. Ketman, proszę państwa ketman!
Ja nazywam sobie to terrorem - strachem przed utratą własnego dobrostanu, terrorem ego.

Kapitalizm jest dla mnie ustrojem ufundowanym na tym wewnętrznym strachu. Zastrzegam, nie mówię tutaj o starej i jarej demokracji. Mówię o ustroju ekonomicznym, który okrzyknięto "genialnym".
Ketman to uleganie terrowi wewnętrznemu i podporządkowanie się terrowi zewnętrznemu w celu przygłaskania strachu, to uleganie podwójnym standardom moralnym z obawy przed utratą "luksusiku".

I jak w kraju o obliczu komunistycznym trudno nie "ketmanić" by przetrwać, tak też w kraju kapitalistycznym trza się poruszać wraz z prądem.
Bułka z masłem - ketman terroru naszego codziennego.


Ps. Jako obywatel dwóch demokratycznych i kapitalistycznych państw poza wieloma innymi szlachetnymi prawami, mam równiez takie, że mogę sobie nie wierzyć w ideologiczne zasady rzadzące polityką gospodarczą tych państ, dopóki, dopóty nie stanowię zagrożenia. Nie stanowię. Mam swój szlafroczek, kubek z ciepłą kawą i wspaniałą miękką kanapę. Mam też chwilę na poczytanie książki. Jestem szczesliwa. Niech żyje kapitalizm! Hip, hip, hura!

środa, 28 października 2009

A w co wierzysz? Wyznania i osobiste filozofie zwyczajnych i niezwyczajnych ludzi. Jeszcze raz o pewnej audycji radiowej...

W co wierzysz? Czym kierujesz się w życiu?

W 1951 roku amerykański dziennikarz radiowy Edward R. Murrow zadał te pytania na antenie CBS (Columbia Broadcasting System), owierając tym samym historię This I believe, audycji radiowej i projektu społecznego, w którym czynny udzial wzięło ponad 60 000 ludzi na całym świecie. Ten wielotysięczny tłum napisał około 36 milionów słów mających wyrazić to, co w życiu najważniajsze. Wielu z tych ludzi otrzymało przywilej osobistego odczytania eseju na antenie radia.

This I believe - "W to wierzę" narodziło sie w okolicznościach powojennych, kiedy Ameryka zmagała sie ze swoim powojennym sumieniem, przestraszona II Wojną Swiatową, bombą atomową, komunizmem, niepewną przyszłością.

Historia This I Believe

Na kilka dni przed swoją śmiercią Margaret Trevor Wheelock, żona jednego z bardziej wpływowych biznesmenów z branży reklamowej w Filadelfii czytała wypowiedź teologa Josepha Forta Newtona o potrzebie znalezienia w życiu wewnętrznej równowagi, potrzebie życie według wartości, nie koniecznie tych materialnych. W 1949 roku, niedlugo po śmierci żony pan Wheelock spotkał się na obiedzie z Williamem S. Paley, szefem i założycielem CBS giganta medialnego, Donaldem Thornburgh, dyrektorem zarządzającym CBS w Filadefii i Edwardem R. Murrow - najbardziej znanym głosem w radiu amerykańskim, człowiekiem uznawanym za pioniera radiowego dziennikarstwa. Rozmawiali o nowym projekcie radiowym; byłyby to kilkuminowe "spowiedzi" ludzi znanych, o tym w co wierzą i czym w się w życiu kierują, nadawane codzinnie w lokalnej rozglosni w Filadelfii, później moze także w całym kraju.

Murrow, Wheelock i Edward P. Morgan początkowo do programu wybierali osoby znane z życia publicznego. W pierwszych dwudziestu audycjach wystąpilo kilku senatorów, paru wpływowych biznesmenów, filozofów, profesorów, sportowców i producentów filmowych. Tymczasem do twórców audycji trafił list pewnej gospodyni domowej, Nie podobała się jej elitarność w doborze gości i zażądała miejsca dla siebie, dla wszystkich zwyczajnych, przeciętnych obywateli. W kolejnych programach zaczeli więc pojawiać się taksówkarze i rzeźnicy, rolnicy, nauczyciele i pielęgniarki. Początkowo nadawane lokalnie w Filadelfii, "W to wierze" po paru miesiącach można było usłyszeć z 196 stacji w całym kraju. Twórcy programu pytali o życiowe credo, o to, co pozwala na odwagę przeżywania dnia kolejnego, co żywi nadzieją, co nie pozwala poddać sie; pytali o niekoniecznie religijne wyznanie wiary, o nasze, ludzkie osobiste intymne "w to właśnie wierzę".

Pierwsi sluchacze w 1951 uslyszeli:

"This I beleieve - W to wierze". Pod tym tytułem przedstawiamy państwu osobiste filozofie mężczyzn i kobiet z różnych środowisk, z różnych ścieżek życia. W krótkim czasie audycji bankier i rzeźnik, malarz i opiekun społeczny, słowem ludzie, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego oprócz szczerości i prawdomówności, podzielą się swoją opowieścią o zasadach, wedle których żyją, o rzeczach, które stanowią podstawową wartość w ich życiu.
Nie trzeba nam przypominać, ze żyjemy w czasach niepewnych, wielu z nas zamieniła wiarę na cynizm i rozgoryczenie, czasami cieżką rozpacz lub nawet histeryczne rozdygotanie. Nic nie znaczące porady, opinie, osądy dostępne są wszędzie za bezcen, trudno natomiast o dobra podstawowe takie jak odwaga, hart ducha i wiara.
Wysoko nad nami jak dochodzący z oddali grzmot i zarazem całkiem blisko, jak wilgotna bliskość londynskiej mgły, zbierają się chmury strachu.
Ten strach jest fizyczny, strach nakazujący niektórym z nas opuścić dom, zakopać się w ziemi doliny Montany jak preriowy piesek i ucieć, choć na chwilę od furii bomby atomowej, lub jakiejkolwiek innej piekielnej bomby.
Jest także strach psychiczny, który sprawia, ze na podwórku i w domu sasiadów niektórzy z nas dostrzegają czarownice i wiedźmy, i w popłochu palą ten dom. Jest takze rozprzestrzeniający się strach, wynikający z wątpliwości, dotyczących tego, czego nas nauczono, wiarygodności, tych wszystkich rzeczy, które uznawaliśmy za trwałe i nie podlegąjce zmianom. Trudniej niż kiedykolwiek w historii jest odróżnić biel od czerni, dobro od zła.(...)
Powinniśmy jednak ostrzec cię przed czymś: This I believe nie przyniesie automatycznego rozwiązania wszystkich życiowych problemów, nie dostarczy odpowiedzi. Nie jesteśmy duchową lub psychologiczną apteczką pierwszej pomocy, z której cierpiący na ból głowy naszych czasów może wedle potrzeby wziąć i połknąć, jak aspirynę usuwająca problem, tabletkę madrości. (...)"

Co wiecej! W 97 amerykanskich lokalnych gazetach publikowano eseje stanowiące podstawę radiowego programu. Czytelnicy mogli także wysłać do redakcji swoje wyznanie. Wkrótce program byl słyszalny także w innych krajach, wszedzie, gdzie docieral Głos Ameryki, rządowa stacja amerykanska i U.S. Armed Forces Network - rozgłośnia amerykańskiej armii. Program przetłumaczono na sześć jezyków. Od 1956 roku w Radiu Luxemburg mozna było usłyszeć półgodzinną europejską wersję programu. Na słynnej fali 208 metrów, program okreslano jako "ludzki dramat wyznania wiary w czasach niepokojów i przeciwności".
This I believe nie można było oficjalnie usłyszeć w Polsce.

W 1952 roku wydano pierwszy zbiór stu esejów. Książka sprzedała się wyśmienicie, doganiając ilością sprzedanych egzemplarzy Biblię. Pozostawała na liście bestsellerow przez trzy lata. Columbia Records wypuściła dwie płyty z nagraniami radiowymi, które wkrótce sprzedawały się w milionach egzemplarzy.
W kolejnych latach wydano jeszcze kilka zbiorów eseji, zawierających wyznania brytyjczykow, amerykanów i autorów z Bliskiego Wschodu.

Coraz wiecej ludzi pisało swoje eseje. Okazalo sie, ze pytanie wywołało potrzebę odpowiedzi, puszczone w eter domagało sie głosu. W ten sposób autorzy audycji zachęcili tysiące ludzi do spojrzenia w siebie, zadania sobie pytania - co jest dla mnie najważniejsze?
A przy okazji całe przedsiewzięcie było wprawką pisarską... Dwie pieczenie na jednym ogniu: poszukiwania samego siebie, rozwijania samo-świadomości i ćwiczenie warsztatu pisarskiego, reporterskiego.

Kiedy Ward Wheelock, który przez wszystkie te lata zajmował się znjadowaniem sponsorów na transmisję programu niespodziewanie zmarł w wypadku w 1955 roku, program został z anteny zdjęty.
Jak to czesto bywa w Ameryce wartości materialne wygrały.
Jak to czesto w Ameryce bywa wartości duchowe powstały z popiołów prawie pięćdziesiąt lat później.

This I believe po latach


W 2003 r. producent radiowy Dan Gediman lerząc chory w łóżku i umierając z nudów, z półki z książkami swojej żony wybrał zbiór This I believe. Od pierwszych niemal stron wiedział, że "to jest to", że chce powtórzyć ekseperyment z tworzenim cichej i spokojnej przestrzeni w rozgadanej i ciągle zmieniającej się rzeczywistości, przestrzeni, w której ludzie z zupelnie odmiennymi doświadczeniami życiowymi, mogliby podzielić się nimi z innymi, posłuchać innych, kto wie, może nawet coś zmienić w swoim życiu?
W 2005 roku na falach Publicznego Radia (NPR) Dan Gediman i dziennikarz Jay Allison wskrzesili dialog pytającego i odpowiadających.
Czasy znowu były niepewne, znów przesycone wojennym strachem (wojna w Iraku i Afganistanie), znów w obliczu niemal niewidocznego wroga, w obliczu finansowego kryzysu. Jak twierdzi Dan Gediman jego celem jest przyczynienie się do rozwoju społeczeństwa poprzez "umożliwienie ludziom myślenia, wyrażania i dzielenia się z innymi swoimi wewnętrznymi głębokimi wierzeniami i przekonaniami."
Autorzy nie tylko odtworzyli audycje, ale stworzyli stronę internetowa, www.thisibelieve.org , gdzie każdy, z najodleglejszego zakątka świata może opublikować swój artykuł, ale także za darmo posłuchać i przeczytać zwierzenia towarzyszy w istnieniu. Nowe "W to wierzę" to organizacja non-profit, utrzymująca stronę internetowa, wydająca książki (pierwszy zbior ukazal sie w 2006, kolejny w 2008 roku), prowadząca wykłady dotyczące zasad pisania esejów, podpowiadająca jak napisać swój własny, jak znaleźć w sobie to, co najważniejsze, jak rozpocząć poszukiwania w mrocznej krainie samoświadomości, w głębi naszego serca. W amerykańskich szkołach w ramach lekcji literatury uczniowie nakłaniani są do napisania, a przedtem odnalezienia wewntąrz własnego credo.

Napisz swój esej - podziel się swoim światem.

Książeczkę z esejemi dostałam z okazji Swiąt Bożego Narodzenia. Moja amerykańska teściowa, która dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze zdoła prześwietlić moją duszę, po prostu wiedziała, ze książka mi się spodoba. Ona i ja wkrótce siadłyśmy do napisania naszych wyznań. Przyznaję, nie bylo łatwo, nie moglam w 600 slowach złapać esencji, tego co naprawdę jest istotą i ziarnem mojego życia. Pierwsze moje "W to wierzę" jest potwornie chaotyczne, ale postanowiłam wracać do zadania, potraktować je jak coroczne podsumowanie, zamiast noworocznych postanowień bedę noworocznie wyznawała wiarę w swoją drogę.
Autorzy projektu podpowiadają, by w pisaniu własnego eseju kierować się prostymi zasadami - należy opowiadać własną historię i trzymać się rzeczywistości i doświadczenia, można opowiedzieć o tych momentach i przeżyciach, które pomogły nam uświadomić sobie co jest najważniejsze. Nalezy spróbować nazwać, to co stanowi meritum naszej osobistej filozofii. Radzą: opowiadaj o sobie, w pierwszej osobie, nie mów o tym z czym się nie zgadzasz i w co nie wierzysz, lub nie chcesz wierzyć, unikaj dogmatów, usłysz siebie.
Proste, prawda?

środa, 9 września 2009

S jak smutek, egzystencjalny dodajmy. Pozegnanie z Cioranem.

"Radosc nie ma argumentow, smutek ma ich mnostwo. Skutkiem tego wlasnie jest tak okropny i tak trudno nam sie z niego wyleczyc" ( Emil Cioran, Zeszyty 1957-1972)

Sto lat temu, otworzylam serce swoje na depresyjne notatki Emila Ciorana i jak ten wspomniany w Biegunach Olgi Tokarczuk czlek, kazdego dnia czytalam jeden z aforyzmow z rana, by nosic go jak sztandar, przepowiednie, wyznanie wiary, przez dzionek caly.

Myslalam sobie, mloda studentka filozofi bedac: o rany, alez ta prawda ma wielkie oczy, nieogolona twarz i jakis wewnetrzny bol?, strach?, co dokladnie, pewna nie jestem.
Kurs z egzystencjalizmu, do tego z filozofii starozytnej wchodzacej w sredniowiecze (specjalne uklony dla stoikow oraz przepieknie rozkwitajacej gnozy), wyklady z postmodernizmu i na to wszystko jeszcze filozofia fizyki ksztaltowaly wyznanie – czulam sie przygnieciona i zrozpaczona wszechobecnoscia rozkladu, przemijania, samotnosci, negacji, nieoznaczonosci i nicosci. Jako nowo-nawrocona nowicjuszka - wierzylam, calym swoim brakiem istoty, cala swa wewnetrzna nicoscia!

"Czlowiek sadzi, ze zbliza sie do tego czy innego celu, zapominajac, ze w rzeczywistosci przybliza sie do celu wlasciwego, do rozkladu, bedacego celem wszystkich innych" (Emil Cioran, Wyznania i Anatemy)

Cioran smutny i wiecznie niedospany, Schopenhauer kwasny, Siddharta Gautama – piewca wszechobecnosci cierpienia, wywolywal rozpaczliwa potrzebe ucieczki z samsary, znaczy sie z tego swiata.

"Jakze tu smiac sie, jakze sie radowac, skoro ten swiat ciagle plonie? Dlaczego wy, bladzicie slepo w ciemnosci, nie szukacie swiatla?" (Muttavali, Ksiega wypisow starobuddyjskich)

Z drugiej strony jednakowoz, bedac lekkoduchem i kpiarzem sklonnym do zabawy i przedstawien, a jakze, z perspektywami nieodkrytymi, z nadzieja na swiat jak dlugi on i szeroki, tak sobie niewinnie myslalam: eee tam, poza to i geba tylko, taka intelektualna maska, bo niby bez kopniaka myslec sie nie da, bo cierpienie obecne byc musi w procesie tworzenia. Ale siedzialam cicho, bo jak powiadal mistrz:

"Czlowiek dobrze sie majacy jest na plaszczyznie duchowej bez szans. Glebia to wylaczny przywilej tych, ktorzy cierpieli." (Emil Cioram, Rozmowy z Cioranem)

Tak wlasnie majac lat nascie i dwadziescia "kilkoro" stalam sie latwym lupem dla smutku. Wygral, zwyciezyl, pokonal mnie – bez walki. Uwiodl, zauroczyl, omotal – trzeba dodac. No ktozby nie chial choc raz w zyciu spojrzec w oczy metafizycznej glebi, choc przez moment prosto w slonce popatrzec, choc przez chwile posiedziec w Krolestwie Prawdy. Smutek, samotnosc, ba ropacz i desperacja, wraz z umiejetnoscia czytania i pisania, wyprowadzania prostych sylogizmow i zerojedynkowania zdan, mialy stac sie moimi narzedziami "do przezywania swiata". Do tego dochodzily, wrodzone chyba, zlosc i malkonenctwo, nabyta mizantropia i zwiazane z nia tendencje eskapistyczne.

Cioran na sniadanie, w niedogodnej porannej godzinie, a juz na szczycie rozpaczy zwierzal sie lirycznie, smutno znaczy sie, a ja sluchalam: "Chcialbym roztopic sie w jednej lzie, w ktorej uwiezlby promien slonca, a ja moglbym zaplakac u kresu swiatlosci" ( Emil Cioran, Swieci i lzy)

Jako zapowiadajaca sie poetka, smutna byc musialam, a jako zapowiadajacy sie filozof smutek i samotnosc - objawy kontemplacji substancji/istoty/idei/pojecia/dogmatu etc., oblicze me mialy przykryc na zawsze juz. Tak se, glupia, myslalam:

" Przedluzajaca sie zywiolowa radosc jest blizej szalenstwa niz uporczywy smutek, ktory usprawiedliwia namysl czy nawet zwykla obserwacja, natomiast wykraczajaca poza zwyczajowe ramy radosc jest wynikiem jakiegos zaburzenia umyslowego. O ile bycie wesolym jest raczej niepokojace jesli wezmie sie pod uwage sam fakt istnienia, o tyle bycie smutnym to naturalny odruch kazdego, tego nawet, ktory jeszcze nie nauczyl sie gaworzyc." (Emil Cioran, Wyznania i anatemy)

Sadze, jestem pewna, ze kiedys wiedzialam, czym jest ten smutek. Sadze, ze bylam calkiem zaprzyjazniona z pojeciami ciezkimi od zawartej w nich goryczy i grozy. Nie potrafiac gaworzyc w moim obecnym jezyku, kurczowo czepialam sie slow znanych, lirycznie prostych i przewidywalnych, jak na przyklad: nieredukowalna samotnosc jednostki, nieredukowalna ambiwalencja sytemow wartosci, dekonstrukcja uniwerasalnych zasad, niezrozumienie, nieprzekladalnosc jezykow etc. Alfabet moj az puslowal od gniewu i samotnosci.

Siegnelam sobie po Ciorana znowu, po latach.
Jade ci ja metrem z Brooklynu w strone pietrzacego sie Manhattanu, wyizolowana w sposob klasyczny, jak potrzeba, od tlumu, no bo i nie stad, i nie tak, i niby wszystko inaczej; jade ci ja ze wszelkim brakiem perspektyw, z trudnosciami zywota doczesnego jade, i mimo to, a moze wlasnie dlatego, Cioran zaczyna mnie bawic. Smieje sie na glos. Nawet cienia smutku Cioran nie wywoluje! Nic! Smiech i glupkowata radosc.
No coz, kariere jako filozof i poetka najwyrazniej uznac musze za skonczona.


"Prawdziwa spowiedz mozna napisac tylko lzami" - powiada Cioran. Ale kto chce sluchac/czytac spowiedzi? Spowiedzi bywaja potwornie nudne...

sobota, 15 sierpnia 2009

Rownanie na Prawde.


W typowym supermarkecie z "mydlem i powidlem" obok reklamowych broszurek oznajmiajacych obnizki cen na karkowke i 100% sok pomaranczowy znalazlam cienka ksiazeczke, a w niej paradoksalne "rownanie" na Prawde, ba na Prawdziwy Wszechswiat!

"The universe minus the false self minus the false universe equals the emptiness equals the true universe"

Znajduje sie tam tez "wytlumaczenie":
"Substraction is the only way to become true; and the only place I can be made true is true."

Majsterszyk pustoslowia! Prawda sprzedawana w amerykanskim supermarkecie!
A niech tam – odejmuje wiec siebie (nieprawdziwa) od swiata, swiat (nieprawdziwy) od swiata i zostaje mi, a jakze, jedyne prawdziwe Nic. Pustka. Prawda.
Ach jakiez pocieszenie...Juz czuje sie lepiej.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Tropem swiatla. Latarnie morskie w Maine.

















Nie jestem smakoszem homara ni krewetek, i nie dlatego Portland czy York (Maine) wabia i uwodza. Tym razem droga do serca wiedzie przez oko i ucho – kuszaca architektura latarni morskich w polaczeniu z szaroscia skal na wybrzezu i szum oceanu.
Szlak "tropem latarni morskich w Maine", nasze fotograficzne lowy, rozpoczelismy w miejscowosci York. Dokladnie w York Village, bo Yorki sa az trzy, tuz kolo siebie: Village, Harbor i Beach. A kazdy inny. W York Village zjedlismy sniadanie – zwyczajny bagel z kawa. Dziesiecioletni chlopiec przy stoliku obok wyrazil to, co podpowiadaly moje kubki smakowe. “To najlepszy bagel jakiego w zyciu jadlem” – powiedzial. York Village oferuje plazowanie na malej, raczej bagnistej niz piaszczystej plazy i spacer po kamienistym wybrzezu.
York Beach ciagnie sie wzdluz drogi - male biale domki "z paneli", mnostwo drutow zwisajacych nad droga, drewniane slupy, budki z homarem, budki z hot-dogiem, stoiska z lodami i lemoniada, wrazenie "taniosci" i tymczasowosci. Long Sands Beach jest blotnym rajem dla tych, ktorzy chyba nie mieszcza sie w liczbowych granicach "klasy sredniej" – albo tylko sprawiaja takie wrazenie ze swoimi kolorowymi parasolami w stylu hawajsko-nijakim. Zapach oleju po frytkach i rybach, zgnily zapach wody. Ale zaraz za rogiem, tuz za zakretem, zgodnie z niepodwazalna amerykanska regula wszechobecnosci kontrastu, wylania sie Cape Neddick i pierwsza latarnia morska zwana Nubble Light. Czujemy sie jak zdobywcy – szalejemy z radosci, wdrapujemy sie na skaly, probujemy dotknac morskich balwanow stojac tuz-tuz, na krawedzi. Widzimy ja, ale nie mozemy dotknac, nie mozemy sie do niej zblizyc. Zamieramy.
Bo jest cos spektakularnego w latarniach morskich, w smuklych konstrukcjach na granicach swiatow: ladu i morza, ludzi i natury. Wystawiona na mrozny wiatr, na kawalku skaly, na malej wysepce oddalonej okolo 180 metrow od ladu wysyla swiatlo, wiadomosc o istnieniu swiata, do zblakanych zeglarzy, do morskich duchow, do pana Boga.

Ktos nam powiedzial, ze w czasie odplywu mozna tam nawet dojsc, czasami. Patrzymy na sklebione fale uderzajace dramatycznie o brzegi, konkurujace z glosnym zawodzeniem mew. Nie wierzymy - kolektywnie.

Nubble Light zbudowano w 1879 roku. Od tamtej pory jest w uzyciu, w swieceniu. Soczewka uzyta w latarni powstala w Paryzu w 1891.
Latarnia ma zaledwie 12 i pol metra wysokosci. Drugie tyle dodaja skaly. Efekt - widzialne z 20 kilemetrow czerwone blyski.
Kolory uzyte do namalowania tego obrazka: bialy, czerwony, zielony i niebiesko-szary. Czyste, wyrazne barwy. Kiedy w 1977 NASA w Voyagerze numer dwa wysylala wiadomosc do innych cywilizacji o tym cosmy my, ziemianie, stworzyli, wsrod roznych obrazkow i fotografii wyslano takze ta z Nubble Light...
Od 1807 wielu marynarzy mowilo o potrzebie wybudowania latarni. Zwlaszcza po tym jak tuz obok o skaly Bald Head Cliff rozbila sie Isidore. Ach Isidore, Isidore, Isidore - statek widmo, zaloga duchow krazy wokol skal i dzis, wabiona jak cma swiatlem ludzi, swiatlem latarni.
W koncu projekt zatwierdzono i za sume 15 tysiecy dolarow wybudowano ceglasto zelazna konstrukcja wysylajaca czerwone swiatlo.
Od poczatku na wysepce, w malym bialym domku zyje latarnik – podtrzymujacy ”ogien”. Dzis zastapiony elektrycznoscia, jakims na-ladowym przyciskiem komputerem, ktory na-ladowy nie- latarnik naciska na-ladowym kciukiem... A moze nie, moze wciaz na Nubble zyje prawdziwy latarnik. Swiadczylby o tym koszyk zawieszony pomiedzy ladem i wyspa – tak jakby kazdego dnia wysylano tam mleko i papierosy dla odludka.
Wyobrazam sobie, ze wysepka z latarnia musiala stanowic prawdziwa arkadyjska kraine dla dzieci, ktore dostapily godnosci dojrzewania w swietle. Synowie Davida Winchestera codziennie ladowali w koszyku i nadmorska kolejka przenoszeni byli na lad, do szkoly. Ktos sfotografowal dzieci w koszyku, ktos uwiecznil to na obrazku, ktory zdobyl nagrode w lokalnym konkursie artystycznym, ktoras gazeta zdjecie i obraz opublikowala i w koncu stanowczo zabroniono procederu “posiadania” dzieci - na wyspie... Ale koty byly dozwolone. Slynny stal sie 9 kilogramowy kocur codziennie przeplywajacy kanal dzielacy lad i wyspe w poszukiwaniu liczniejszego towarzystwa.
Chcialabym uslyszec historie latarnikow, samotnicze iluzje i opowiesci uslyszane w szalejacym zima wietrze.

Chcemy wiecej, wiecej tych czarow! Jedziemy do Portland by podziwiac Portland Head Light, latarnie z poematu napisanego przez Henry Wadsworth Longfellow:

" The rocky ledge runs far out into the sea
And on its outer point, some miles away,
The lighthouse lifts its massive masonry,
A pillar of fire by night, of cloud by day.
(...)
A new Prometheus, chained upon the rock,
Still grasping in his hand the fire of love,
it does not hear the cry, nor heed the shock,
but hails the mariner with words of love.(...)"

Powiadaja ze latarnia symbolizuje caly stan Maine: skaliste wybrzeze, rozbijajace sie o kamienie fale i czyste, nasycone sola powietrze.

Latarnia znajduje sie w bylym wojskowym forcie Williams (zielonosc w pagorkach, dzieci puszczajace latawca) i stoi na skraju, na rabku ostro poszarpanych glazow, niedaleko "furtki" do starego portu w Portland. Budowe rozpoczeto w 1787, zatwierdzil ja sam George Washington. Potrwala cztery lata. Powstala kamienno – murowana konstrukcja, ktorej wysokosc przez lata zmienna byla – gdy w czasie wojennych zawieruch waga swiatelka bezpiecznie prowadzacego do celu byla doceniana, wieze podwyzszano, w czasach pokoju, i rozwoju cywilizacji nadmorskiej, odejmowano jej metry. Dzisiaj Portland Head Light wznosi sie na wysokosc 24,5 metra, a jej swiatlo widziane jest 26 km od brzegu.
Latarnia i przylatarniowy domek nalezalo czesto przebudowywac i odswiezac, bo wiatr, woda i roczny zapas oleju do lampy skladowany przez latarnika, a takze gromady szczurow okupujacych wieze (od razu mysle o Popielu)– nie pomagaly utrzymywac miejsca w dobrym stanie. Poczatkowo wydane 1500 dolarow mnozylo swoje zera. No coz, swiatlo jest drogie...
Przez 59 lat latarnia byla familijna – swiatla strzegl maz, zona a pozniej syn. Joshua, Mary i Joseph Strout zakochali sie w widoku z okna. Roczna pensja latarnika w 1869 wynosila 620 dolarow...





















Joseph Strout, syn latarniczej pary mial powiedziec (w Lewiston Journal, lokalnej gazecie):"Moj ojciec byl latarnikiem, ja jestem laternikiem. Cala rodzina ma ta latarnie we krwi. Moj ojciec Joshua Freeman Strout dostal swoje imie po kapitanie Joshua Freemanie. On tez byl laternikiem, a moja babcia jako szesnastoletnia dziewczyna pracowala u kapitana. (...) Freeman zwykl trzymac w poblizu fotela, na ktorym przesiadywal zwoje lin – na wypadek gdyby jakis statek rozbil sie i trzeba bylo niesc pomoc".
Z latarnikiem Josephem mieszkala papuga – Billy. Uwielbiala muzyke i gdy tylko zblizal sie sztorm, chmury zaslanialy swiatlo latarni, zachecala Joe do "trabienia" (latarnia miala w alternatywnie do zaoferowania sygnaly dzwiekowe – najpierw wielki dzwon, ktory kiedys, spadajac, nieomal zabial Joshua, pozniej syrene dzwiekowa).
Zycie w Portland Head Light podobno nie bylo typowo latarniczo-pustelnicze. Wiele ludzi odwiedzalo i odwiedza to miejsce. Podobno, w 1950 roku, pewna dama wkroczyla do absolutnie prywatnej kuchni latarnika i zasiadwszy za stolem oczekiwala na przybycie kelnera.

Od 1989 w domku przy latarni nie mieszka juz zaden straznik ognia – latarnia zapala sie sama.