poniedziałek, 15 grudnia 2008

K jak krytyka

Wracam do alfabetu.
Krotko o krytyce.
Szczescie jest "robota wewnetrzna". Jest takim samym osiagnieciem jak zdobycie dobrego wyksztalcenia, nauczenie sie paru jezykow, dobra i lubiana praca, udany zwiazek intymny itd. Nieszczescie i zgorzknienie jest "robota wewnterzna".
Krytyka bylasz (jest) moja bronia - dla polepszenia sobie humoru - ironia; dla dobitnego ukazania mojego stanowiska - cynizm. Tak sobie jechalam na wozkach krytyki, bo dla przecietnie inteligetnej osoby to transport latwo dostepny i "wierny". Zdecydowanie pozwala zamaskowac i przyozdobic, uatrakcyjnic i wyidnywidualizowac.
Az nagle odkrylam, ze ironia i cynizm rania, ze krytyka moze dekonstruowac niepozytywnie, jest rodzajem kontroli jedej jednostki nad druga. Wyrazanie "wlasnej opinii" jest konieczne i wartosciowe, ale cynizm do niczego sie nie przydaje. Jest bronia obusieczna - wkreca i wzera sie w serce krytykujacego zjadajac jego ludzkosc i empatycznosc. Nietschego - "Gdzie nie mozna kochac, tam nalezy mijac" - wzielam sobie do serca, ludzkiego, nie arcyludzkiego, moze nawet bardziej niz " kto pierwszy jest bez winy..."

Antyteza krytyki jest akceptacja. Obecnosc akceptacji jest odwrotnie proporcjonalna do obecnosci krytyki. Obecnosc akceptacji jest wprost proporcjonalna do obecnosci szczescia. Im wiecej zgody na swiat taki jaki jest, im mniej negatywnych mysli i slow, tym lzej, tym spokojniej, tym szczesliwej mija sie swiat.
A jesli nawet na swiecie sa zli ludzie, brzydkie przedmioty i niezgodne z prawda opinie i informacje - to co? To co? To nie moja sprawa.
Szczescie jest robota wewnetrzna.

środa, 10 grudnia 2008

Dwa koscioly, dwa domy, dwa swiaty


Deszcz, snieg, szarobura rzeczywistosc trzesie sie z zimna.
Jestem pewna, ze ludzie zeby przetrwac ten pochmurny czas potrzebuja jakiegos pocieszenia, jasnej i cieplej perspektywy swiat.

W tym roku czekam na Boze Narodzenie bardziej niz kiedykolwiek. Po ponad rocznej nieobecnosci w kraju zobacze sie z rodzina i wszyscy spotkamy sie w Sandomierzu.

Znowu wieczorem, w blasku latarni, jak w blasku swiec zobacze moja ulubiona katedre, kosciol Najswietszej Marii Panny w Sandomierzu.
Tak wiem, nie jest to najpiekniejszy budynek na swiecie, gotycka trojnawowa bryla bazyliki nie jest wyjatkowa. W czasie kiedy powstala budowano mnostwo takich kosciolow – cegla, kamien, wieza, spadzisty czerwony dach.
Za to gdy wejdzie sie do srodka...Nie ma chyba drugiej bardziej "makabrycznej" swiatyni na calym swiecie. 12 obrazow z meczenstwem mnichow tworzacych tzw. „Kalendarium”, meczenstwo Sandomierzan, meczenstwo dominikanow, rytualny mord zydowski, wysadzenie zamku przez Szwedow. Wiesc niesie, iz widz znajdujac opowiedni obraz i mnicha obok, ktorego znajduje sie dzien jego urodzin, moze zobaczyc rodzaj swojej smierci. Brrr. Kosciol na pewno zapada w pamiec wszystkich, ktorzy chociaz raz mieli okazje go go zobaczyc.
Spedzilam tu dlugie godziny. Miejsce to krylo dla mnie tajemnice, magicznie przyciagalo i uzdrawialo. Kazdy jako dziecko, czy nastolatek ma taki zakatek, w ktorym lubi poplakac lub przemyslec powazne decyzje, w ktorym czuje sie bezpieczny. Moim miejscem byla Katedra. Szlam tam „po porady”, cicha modlitwe, medytacje, skupienie. Przed egzaminem do liceum, przed matura, przed egzaminem na studia…Letnie koncerty organowe byly czasem „lekcji wyobrazni” – tak to nazywalam. Siedzac w lawce i sluchajac muzyki przychodzily mi do glowy najbardziej niesamowite pomysly, malowalam w glowie opowiesci, obrazy, szkice.
Dawno, dawno temu, kiedy mialam lat trzynascie przez pomylke zostalam w kosciele „uwieziona”. Po niedzielnej mszy „zaspalam” w lawce i po jakims czasie zorientowalam sie, ze jestem sama. Chwile pozniej odkrylam, ze zarowno drzwi do nawy glownej jak i te boczne, sa zamkniete. W ten sposob poznalam kazdy zakamarek Katedry. Jako trzynastolatka wierzylam, ze musi byc jakies tajemnicze, ukryte wyjscie. Czy sie mylilam? Czy znalazlam skarb, odkrylam sekret? – to moja slodka tajemnica.
Od tamtej pory czulam sie w katedrze sandomierskiej jak w domu.

Rok temu swieta spedzalam w Bostonie. Kolacje wigilijna zjadlam w McDonaldzie. Nie bylo spiewania koled, nie bylo choinki, nie bylo widoku katedry sandomierskiej o zmroku. Slowem, nic nie przypominalo mi tego uroczystego czasu w Polsce. Po tym wstepnym komercyjnym akcencie, moj maz i tesciowa postanowili pokazac mi jednak inny wymiar, odslonic kawalek duchowosci. Wybralismy sie do Trynity Church – jednego z najstarszych kosciolow w Bostonie, ba, w calej Ameryce.
Bylo juz ciemno kiedy stanelismy przed budynkiem swiatyni. Ludzie tupali nogami, rozcierali zmarzniete rece. Ostry wiatr znad oceanu chlostal policzki.
Kosciol jasnial w ciemnosci. Moglam podziwiac jeden z pierwszych obiektow w stylu neoromanskim. Kamienno-ceglany budynek na planie krzyza odbijal sie w szklanych oknach wiezowca. Pod ziemia podtrzymuje go 4500 drewnianych pali, gleboko wkopanych w ziemie. Dawno, dawno temu byl tu ocean, a raczej mokradla odoceaniczne. Ziemia wciaz grzaska, gliniana nie byla najlepszym gruntem na ciezkie budowle. Nawieziono tony ziemi, wbito w nia pale, postawiono wiezowce i koscioly. Kiedy pierwszy raz uslyszlam ta historie przypomnialy mi sie opowiesci o obsuwajacej sie ziemi w Sandomierzu, o tych wszystkich probach umacniania skarpy, o panu przed kioskem na Starowce, ktory pewnego dnia znikl z powierzni. Trinity Church wydaje sie stac pewnie na swoich licznych drewnianych nogach. Jest to jedyny kosciol na liscie 10 najwazniejszych zabytkow w USA wybranych przez Amerykanski Instytut Architektury Z zewnatrz wyglada jak "podrobka" czegos co mozna zobaczyc w Europie, bogata i lekko przesadzona makieta. Nierowna kamienno-ceglasta bryla z licznymi wiezyczkami i podcieniami pokryta czerwona gliniana dachowka. Nie jest to na pewno surowosc i oszczednosc europejskiego stylu romanskiego. Wnetrze nieco zaskakuje pustka. Jakby cala wyobraznia i pelnia skupila sie na formie bryly. Jedynym wystrojem sa okienne witraze i zloto oltarza. Witraze maluja kosciol kolorami swiatla.


Siadlismy w lawce. Chor koscielny cicho spiewal jakies nieznane mi koledy.
Po raz pierwszy bylam w swieta daleko od domu, po raz pierwszy w obcym kosciele.


Msza zaczela sie Cicha Noca – tym rozpoznawalnym na calym swiecie utworem muzycznym. Potem ksiadz - kobieta, bo bylismy w kosciele episkopalnym, zaczela swoje kazanie: „Witam. Witam tych, ktorzy sa tu po raz pierwszy, tych, ktorzy schronili sie tu przed zimnem tej grudniowej nocy…” - powiedziala.
Wydawalo mi sie, ze mowi do mnie, ze to kazanie jest specjalnie dla mnie.
Mowila o domu, o tym ze sciezki do niego wiodace bywaja zasniezone i nie jasne, ze czasami zanim dotrze sie do miejsca, ktore mozna nazwac domem, miejsca spokoju i bezpieczenstwa, musimy przebyc dluga i niebezpieczna podroz. Oczywiscie ta podroz to nasze zycie, oczywiscie ten dom to miejsce zycia wiecznego, metafory sa jasne i czytelne. Ale w tamtym momencie patrzylam na to z mojej ziemskiej perspektywy. Oto bylam daleko od Polski, daleko od moich rodzicow. Oto podjelam decyzje zalozenia tutaj wlasnej rodziny, podjelam decyzje o zostaniu w Ameryce. Oto uslyszalam, w dniu wigili bozonarodzeniowej slowa: witaj w domu.
Rozplakalam sie.
Na koniec swojego pieknego kazania o zyciu jako drodze do Boga, do domu, pastorka odczytala wiersz Mary Oliver, poetki z Nowej Anglii:

W drodze do domu

Jest cos takiego
w ciezkim od sniegu niebie,
zima,
poznym popoludniem,

co w sercu budzi pewnosc, uniesienie,
slodka czasu nieistotnosc.
Kiedykolwiek dotre do domu – kiedykolwiek-

ktos, kto mnie kocha, bedzie tam. (…)

Obojetnie gdzie jestem -
w muzyce, w slowach,
w pozarach mojego serca,
zamieszkuje doglebnie

to pozbawione imienia, niepodzielne miejse,
ten swiat,

chylacy sie teraz ku upadkowi,
caly bialy i dziki
pelen wiary, ktorej nie da sie wyrazic,wyobrazic,
wypowiedziec w najglebszej nawet modlitwie.

Bez obawy, wczesniej czy pozniej, dotre do domu.
Z czerwonymi od wiatru i mrozu policzkami,
bede stala przed drzwiami
przytupujac nogami i rozcierajac rece,
moje ramiona otulone gwiazdami.