wtorek, 30 czerwca 2009

R jak radosc

W czasach niepewnosci i niestabilnosci trudno zachowac spokoj, przytomnosc wobec zasad, w ktore sie wierzy. Jakze trudno wtedy budzic sie z usmiechem zadowolenia, z akceptacja wobec tego, co "mi sie" przydaza. W czasach zametu trudno byc wiernym przykazaniu: nie bedziesz wpadal w spazmy i rozgoraczkowanie, gdy na zewnatrz twego domu szaleje burza.
W czasach zarazy szuka sie lekarstwa, dzwoni do lekarzy, wpada sie w panike, wyciaga reke do przyjaciol, pisze testament, czasami nawet planuje sie pogrzeb, bo przeciez nie sposob uciec chorobie... Jakze trudno wtedy uwierzyc, ze jest sie bezpiecznym dopoki, dopoty agregat wewnetrzy wytwarza radosc.

Przepis na radosc jest prosty, wystarczy zmieszac swiadomosc ze wspolczuciem. Tyle. Wszystko dostepne 24 godziny na dobe, siedem dni w tygodniu!

Ze drogo? Ze niewygodne w uzyciu? Prawda to – czasami ingredienty kosztowac moga fortune! Samoswiadomosc, przytomnosc i opanowanie wobec wlasnych slow, mysli i czynow w momencie interakcji z "durniem" – czlowiekiem, organizacja, zasada? Wspolczucie wobec kogos, kto posolil nasza otwarta rane? Swiadomosc nietrwalosci wszystkiego, w momencie wydawania ostatnich pieniedzy na niedzielny obiad dla rodziny? Spokoj gdy zdrada, gdy zadza pluska sie w morzu naszych uczuc? Wspolczucie dla autora "Naszej Gehenny", dzielka opaslego w niewygodne zdarzenia?
No dobrze, czasami faktycznie trudno przyrzadzic koktajl radosci, zwlaszcza w warunkach polowych, bez miksera czy shekera. No dobrze, czasami rozpacz, lub jakas jej podrobka kosztuje o wiele mniej i latwiej ja dostac.

Radosc jednakowoz jest racjonalnym wyborem konsumenckim! O tak, wbrew pozornie wysokim kosztom oplaca sie budzic codziennie z usmiechem niepowagi, warto reagowac lekkoscia zrozumienia na sytuacje stresujace, warto w zmaganiach ze Strasznie Okrutnym Swiatem miec w pogotowiu malutka flaszeczke z odrobina radosci...z istnienia, z tu i teraz.
Konsumet "powinien" zachowywac sie racjonalnie, wybierajac sposrod alternatyw to, czego zakup (koszt) przyniesie jak najwieksza korzysc. Stosunek kosztu do korzysci ma przechylac sie zawsze na strone korzysci. Teoretycznie.
Przy podejmowanej jutro rano decyzji, (o tak, taka decyzja podejmuje sie codziennie, wielokrotnie) radosc czy zmartwienie, kreacja czy entropia, swiadomosc czy niewiedza, warto wybrac to, co moze czasami troszke drozsze, moze nawet, hm, luksusowe, ale bedzie niezle sluzylo przez nastepne tysiaclecia.

Czasami zapominam, ze kiedys wydalam wszystkie oszczednosci na ten specyfik i wlasciwie mam do niego staly dostep. Czasami zapominam zazyc popoludniowej dawki i wiedne od nadmiaru toksycznych zmartwien. Cale szczescie mam lustro i ilekroc w nie spojrze, pytajac sie samej siebie: no jak tam?, widze rozesmiana twarz, czasami przez lzy, czasami jeszcze z rozplomienionym od gniewu policzkami.
Moje lustro to medytacja, "nic nie robienie", albo robienie nic w okreslonym miejscu i okreslonym czasie, zwane czasami "byciem sobie". Medytacja zdecydowanie jest najprostszym znanym mi sposobem na zmiksowanie swiadomosci i wspolczucia, na uzyskanie mikstury zwanej radoscia.
Mozna sie nawet w takiej medytacji wiercic, wcale nie trzeba nic nie myslec – to wszystko mity sprzedawane przez konkurencje!
Jesli kupowac radosc to tylko najlepszej jakosci, oryginalna radosc istnienia.

Gate Gate Para Gate Parasamgate Bodhi Svaha!

wtorek, 23 czerwca 2009

New Hampshire





Live free or die - motto stanu New Hampshire jakos atakuje swoja radykalnoscia. Nie wiem czy lubie te "goralska" nachalnosc... Uwielbiam w New Hampshire przestrzen.
Co tydzien staram sie choc przez chwile posiedziec na szczycie jakiejs gorki.

środa, 10 czerwca 2009

Radosc nieposiadania

Przeczytalam i na szybko przetlumaczylam , bo wzruszajace, naiwne, dla mnie prawdziwe...

Joy of Less, by Pico Iyer , New York Times, June 7, 2009


"Rytm mojego serca stal sie glebszy, zywszy, ale i za razem przepelniony jakims spokojem, tak jakbym przez caly ten czas przechowywala jakies wewnetrzne bogactwo. Moje zycie jest sekwencja wewnetrznych cudow". Te slowa napisala mloda holenderka Etty Hillesum w przejsciowym obozie nazistowskim w 1943 roku, na dwa miesiace przed smiercia w Oswiecimiu.
Ralph Waldo Emerson, doswiadczywszy w wieku lat 7 smierci ojca, w wieku dwudziestu lat utraciwszy zone i pierworodnego syna, pod koniec swego zycia pelen wiary pisal: "Wszystko co widzilem uczy mnie ufac tworcy w zakresie rzeczy, ktorych nigdy nie ogladalem".
Zycie Issy -japonskiego poety z konca XVIII wieku, znanego ze slow przepelnionych niemal dzieciecym euforycznym zachwytem nad swiatem, "bogate" bylo w nieszczescia – czworka dzieci umarla w wieku niemowlecym, zona odeszla z tego swiata przy kolejnym porodzie, jego cialo w czesci zostalo sparalizowane.
Majac 29 lat pewnie nie znalem tych wszystkich szczegolow z zycia powyzszych bohaterow, ale wlasnie wtedy zaczelem sie domyslec, ze szczescie w bardzo malym zakresie zalezy od zewnetrznych okolicznosci, a w wiekszej mierze od naszych wlasnych wysilkow. "W rzeczy samej nic nie jest dobre ani zle samo przez sie. Tylko mysl nasza czyni to i owo takimi" - przypominaly mi sie slowa Hamleta.
Mialem szczescie, zylem zyciem, o ktorym jako chlopiec moglem tylko pomarzyc: pisanie o wydarzeniach swiatowych do magazynu Time, mieszkanie na Park Avenue, wystarczajaco duzo pieniedzy i czasu, by wakacje spedzac w Birmie, w Maroko, w Salwadorze. Kiedy jednak zdarzalo mi sie przebywac w tych rejonach swiata, zmagajacych sie z roznorakimi problemami, czesto zanurzonych w jakims militarnym konflikcie, wydawalo mi sie, ze ludzie stamtad sa pelni optymizmu i energii, w porownaniu do moich przyjaciol ze spokojnego Santa Barbara, codziennie odwiedzajacych swojego terapeute, w czwartym z kolei zwiazku malzenskim... Chociaz wiedzialem, ze przepustka do szczescia nie jest ubostwo, bylem rowniez przekonany, ze na pewno nie mozna go kupic za pieniadze.

Dlatego tez, w malo oryginalnym, post-hippisowskim akcie – opuscilem swoja wygodna posadke, aby przez rok zyc w swiatyni na przedmiesciach Kyoto. W swoim szlachetnym zamiarze wytrwalem tydzien. W tym krotkim czasie zorientowalem sie, ze oczekiwane przeze mnie niezmierzone glebie odkrywane w kontemplacji ksiezyca lub komponowaniu haiku, sprowadzaja sie w zyciu swiatyni do sprzatania, zamiatania i znowu sprzatania. Dzisiaj, po ponad 21 latach wciaz zyje w poblizu Kyoto, w dwupokojowym, i w porownaniu do mnisiej celi, luksusowym mieszkaniu. Nie mam roweru, samochodu, telewizji, ktorej programy moglbym zrozumiec, zadnych innych srodkow przekazu. Dni ciagna sie w nieskonczonosc. A jednak nic mi nie brakuje.

Nie jestem buddyjskim mnichem, nie sprawia mi jakiejs szczegolnej przyjemnosci wyrzekanie sie siebie, podrozowanie przez godzine lub dluzej by wydrukowac tekst, ktory wlasnie napisalem. Nie jestem szczegolnie zadowolony z faktu, ze wlasnie ominely mnie finaly ligi NBA.
Ale, w pewnym momencie, doszedlem do wniosku, ze przynajmniej dla mnie, szczescie nie wyrastalo z rzeczy, ktorych pragnalem lub potrzebowalem, ani z moich dokonan. I naprawde wartalo zastanowic sie gruntowanie, co tak naprawde prowadzi do spokoju umyslu – najblizszej dla mnie, jak dotad, definicji szczescia. Nie posiadanie samochodu to brak klopotu, o ktorym trzeba byloby codziennie myslec i moze nawet martwic sie, to codzienna przygoda spaceru po okolicy. Nieposiadanie telefonu komorkowego i szybkiego lacza internetowego wynagradza mnie czasem na gre w ping-ponga, zakupy dla ukochanej i pisanie dlugich listow do starych przyjaciol ( albo na poszukiwanie starych zabawek dzieci, ktore teraz dorosly i wyfrunely z gniazda).

Kiedy raz w tygodniu dzwoni telefon jestem tak podekscytowany, jakbym nigdy nie pracowal w gesto zaludnionym biurze w Rockefeller Center. Kiedy raz na trzy miesiace odwiedzam Stany Zjednoczone i rzucam sie na gazete, okazuje sie, ze wcale nie ominelo mnie tak wiele.
Podczas gdy ja po raz kolejny czytam Wodehouse'a albo Thoreau"a "Walden, czyli zycie w lesie" dwudziestocztero-godzinna karuzela naplywajacych ciagle wiadomosci wciaga ludzi, by pod koniec dnia zostawic ich dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym ich zastala. W "Portrecie damy" Henrego James'a Ralp Touchett mowi: " Czlowieka, ktory zaspakaja wymagania swojej wlasnej wyobrazni nazywam szczesliwym". Dla mnie zycie w czasie przyszlym nigdy nie bylo szczesciem.

Z pewnoscia nie polecalbym wszystkim swojego modelu zycia, nie polecalalbym go wiekszosci ludzi i naprawde wspolczuje tym, ktorzy ostatnio doswiadczyli przeklenstwa ograniczenia potrzeb, niedostatku, ktorego nigdy nie poszukliwali i nigdy nie pragneli.
Ale po prostu wydaje mi sie, ze zewnetrzne dobra i osiagniecia nie moga naprawde uczynic nas wewnetrznie szczesliwymi. Milionerzy, ktorych znam, pragna zostac multimilionerami i spedzaja wiecej czasu z prawnikami i bankierami, niz z przyjaciolmi (Czy w ogole maja prawdziwych przyjaciol?). Sam pamietam, ze w czasach mojej pracy korporacyjnej, wiedzialem, ze zawsze mam przed soba nastepna, wyzsza pozycje do zdobycia, mozliwosc awansu. Jak w paradoksie Zenona, moglem byc pewien, ze nigdy nie osiagne mety, zawsze pozostanie nienasycenie, niespelnienie.

Nie posiadanie stalego etatu niewatpliwie jest bardziej ryzykowne, zwlaszcza dzisiaj, zwlaszcza gdy jako narzedzie zarobkowania wybralo sie slowa, ktore staja sie coraz czesciej tylko dodatkami do obrazow. Jak wiekszosc moich znajomych w ciagu ostatnich kilku miesiecy stracilem niemal calosc zgromadzonych oszczednosci. Moja garderoba zostala znacznie uproszczona za sprawa pozaru, ktory przed paroma laty spalil doszczetnie dom w Santa Barbara, zostawiajac mnie ze szczoteczka do zebow zakupiona w nocy w sklepie calodobowym. Dzisiaj moje dwupokojowe mieszkanie w japonskim "szczerym polu" jest nawet bardziej puste niz szczatki domu, ktory sie spalil. Mam za to czas, na czytanie John le Carre, wylegujac sie na sloncu i zagryzajac slodkie mandarynki. Kiedy na rynku pojawia sie nowy album Sigur Ros muzyka rozswietla moje dnie i noce. I wyglada na to, ze szczescie, jak spokoj i pasja przychodza naturalnie, kiedy sie ich nie poszukuje.

Jesli jestes osoba, ktora przedklada wolnosc nad bezpieczenstwo, ktorej calkiem wygodnie w malym pokoju, ktorej pragnienia nie wykraczaja ponad zwykle potrzeby, to moze bieganie w miejscu i krecenie sie w kolko nie jest dla ciebie.

W Nowym Yorku jakas czesc mnie zawsze byla "gdzies indziej", czesc mnie wyrywala sie, aby sprawdzic, jak tez moze wygladac zycie w Japoni. Teraz, kiedy tu jestem wcale nie wracam do Rockefeller Center czy na Park Avenue.

wtorek, 9 czerwca 2009

Sandomierz - najsoczystsze miasto swiata



Tesknie ...

Niedawno na zajeciach z literatury czytalismy wiersze imigrantow. W heterogenicznym tlumie kobiet i mezczyzn z najodleglejszych zakatkow swiata zostalam zapytana o moja ojczyzne. Bez zastanowienia odpowiedzialam: Sandomierz. Wszyscy popatrzyli na mnie lekko zdumieni: gdzie jest panstwo o nazwie – Sandomierz? Usmiechnelam sie. “Sandomierz nie jest panstwem, to male miasteczko, a dla mnie cala kraina”.
Sandomierz jest jak drzewo, zywy organizm wrosniety w polskosc. Jest jak zabytek przyrody – lekko juz sfatygowany, lata mlodosci majacy za soba, obrosniety mchem, tu i owdzie mozna znalezc slady walki z grzybem lub innym szkodnikiem. Czas pozostawil swoje pieczecie. Ciagle jednak mozna schronic sie w jego cieniu, zapominajac o calym swiecie, zastygajac w martwej popoludniowej godzinie, w bezczasowej prozni wytwarzanej tylko w tym miejscu swiata.
Sandomierz ma swoje korzenie. Pachna starymi murami, wilgocia, kurzem, ziemia. To caly podziemny swiat tego miasteczka. To labirynty piwnic, podziemne szlaki przeszlosci, w ktorych kupcy przechowywali swoje dobra – wina, miesa, owoce okolicznych pol i sadow, takze to co przyniosla rzeka, karmiaca Sandomierz swoimi wodami. Zawsze kiedy jestem w moim miasteczku z kims z zewnatrz, prowadze go do podziemi i opowiadam ta straszliwa historie o dziewczynie co to zdecydowala sie na smierc by ocalic miasto, zawsze opowiadam o Halinie Krepiance. Nie wiem ile jest w Polsce mitow, ktore to wlasnie kobiete obsadzaja w roli glownej.
Jako drzewo stare i historyczne Sandomierz przeszedl wiele oblezen, widzial krew
i kurz bitew. Probowano go zniszczyc, wykorzenic, podciac, porabac na kawalki. Jego korzenie to ziemia, w ktorej mozna znalezc kosci wrogow i mieszkancow, kawalki broni, a takze dukaty, srebniki i grosze, dla ktorych te wszystkie walki sie toczyly. Zanurzajac sie w zarosla na Pimpolimpo, kiedy bylam stworkiem niewiele wyzszym od stolu, z lopatka i dziecinnym wiaderkiem, kopalam marzac o karierze archeologa w mojej sandomierskiej ziemi, odkrywajac historie. Kazda wyprawa byla lekcja pogladowa i kiedy wracalam do domu rzucalam sie na ksiazki, prosilam rodzicow zeby opowiedzieli mi jeszcze raz historie o wole co to rogami wyryl napis Salve Regina, o drzewach co to swieta reka posadzila, aby korzenie nieba siegaly.
Historie czynily z mojego miasteczka ekspolarycyjny raj pelny tajemnic i zagadek. Kopiec Salve Regina, Piszczela, liczne wawozy, niedalekie Pieprzowki – coz moze byc lepszego dla dojrzewajacej wyobrazni. Dziekuje Najwyzszemu za dziecinstwo spedzone pod korona tego drzewa, dziekuje za sandomierska wyobraznie.
A potem masz pien – Stare Miasto. Kamieniczki ciagnace sie w zawijasach i zakretach pod gore i na dol, krzywy Ratusz, Brama Opatowska jako dowod tysiaca przezytych lat, stojaca w tym samym miejscu, koscioly i ich wieze, wieze i ich koscioly. Pien Sandomierza jest wyjatkowy, czyni miasteczko niepowtarzalnym. Zawsze kiedy zblizalam sie do niewielkiego wzgorza i znad rzeki widzialam Collegium Gostomianum, Katedre, Dom Dlugosza i palete malutkich domkow, lzy spadaly na miasto z moich oczow i pojawiala sie pewnosc – tak , to najpiekniejsze, najmniejsze miejsce na swiecie.
Pien ma tyle lat co miasto, troszke sie zmienil, troszke przebudowal, dumnie eksponuje swoja starosc. Nie mozna go minac bez uczuc, nie mozna nie pokochac cienistych, brukowanych uliczek, nie mozna nie dostrzec harmonii wzgorza katedralnego, nie mozna nie poczuc zapachu wiekow w okolicach kosciola sw. Jakuba. Pien Sandomierza, jego oficjalny wyglad, turystyczne oblicze wydaje sie byc swiadomy swojego uroku. Uwodzi fotograficznym pieknem. Dla mnie Stare Miasto to spacer z rodzicami, to godziny spedzone w bliskosci katedry, to czas, kiedy uczylam sie swiata. Stare Miasto nauczylo mnie opowiadac i sluchac historii, nauczylo mnie patrzec i widziec.
A jesli zna sie kazdy skrot, a jesli zna sie kazdy plot i krzak – o radosci odkrywcy, podroznika, wedrowca!
Korona tego miasta sa drzewa. Sandomierz jest zanurzony w zielonosci. Okoliczne sady i ogrody, park, Piszczela, Pieprzowki, wawozy tworza peleryne izolujaca to miejsce od reszty swiata. Dla mnie ta zielonosc to nie tylko arkadia dziecinnych wypraw w cienistosc popoludni i w tajemniczosc historii ale takze slodycz moreli. Nie wiem dlaczego morela z Sandomierza jest wyjatkowa, nie wiem dlaczego jej smak jest istota wszelkiej morelowosci…Sandomierz dla mnie ma kolor morelowy.
W plataninie drzew, w slodkiej zawiesinie owocowych zapachow, gdzies, wewnatrz kwitnienia mieszkaja ludzie – owoce.
Jestem szczesliwym owocem tego drzewa. Jestem z Sandomierza.


Sandomierzanin nr 8/2008