niedziela, 8 maja 2011

Poza alfabetyczną kolejnością - szacunek.


Wymykając się alfabetycznemu porządkowi, wymykając się porządkowi, którego obecność mogłaby uschematyzować moje życie, uprościć i połatać w miejscach "dziurawych w ojczyznę", chciałam o szacunku. Znowu.

Mój mąż zmaga się w Polsce z ciągle powtarzającym się jak Maria Panna w litanii pytaniem: po co Ty tu? To obciążone balastem filozoficznym pytanie, sprowadzone jest w tym przypadku do nieco bardziej przyziemnego poziomu – chodzi o Polskę, chodzi o wybór, jakiego jako jednostka obdarzona podobno wolną wolą, dokonał. Ludzie pytają nie dlatego, że chcą wygonić mego małżonka, nie dlatego, że są przekonani o jego niższości rasowej czy cywilizacyjnej. (Nie dodam kulturowej, albowiem elity intelektualne pogardliwie wypychają dolną wargę w ledwo dosłyszalnym "phi"; na "phi" oceniając niską kulturę Ameryki Północnej, której ekwiwalentów w ogóle nie ma i na pewno, jak amen w pacierzu, nigdy nie będzie, w wysoko kulturalnie rozwiniętym narodzie polskim). Ludzie pytają, bo myślą, że mają do czynienia z szaleńcem, intelektualnie wykręconym, który musi skrywać Jakąś Wielką Tajemnicę. Założenie jest takie, że pewno mnie, czyli swoją żonę, strasznie ów chłop musi Kochać – dlatego gotowy był poświęcić szczęście i dobrobyt Ameryki na rzecz kraju trzeciego świata. Powtórzę jeszcze raz, bo może umknęło – kraju trzeciego świata.
I tak codziennie, i w te i we wte.
Początkowo mąż wytrzeszczał oczy, przepłukiwał uszy (raz nawet poszedł w tym celu do polskiego lekarza, który pochylając się nad prawym uchem powiedział: a teraz zajrzymy jeszcze do ucha lewego – ale po angielsku powiedział!). W zastraszająco szybkim jednak tempie zaczął się zmieniać – z osoby, która o ojczyźnie mej miała raczej dobre mniemania, na temat Polski dzierżyła niewiele przesądów i niewielu stereotypom hołdowała, przeobraża się w człowieka, ktory z pełnym przekonaniem wygłasza wszystkie utarte opinie o polskim narodzie, jak każdy porządny i nie szanujący siebie Polak. Niska samoocena moich ziomków podcięła mu nogę. Powtarza wszystko, co mu mówią i co gorsza, w część tych bzdur zaczyna wierzyć. Dał się szybko przekonać, że skoro nie wolno pić wody z kranu, jest to kraj tylko w ćwierci cywilizowany. Daje się przekonać, że skoro tutaj mieszka, to musi być idiotą, albowiem Ameryka jest rajem, jest wszystkim co najlepsze i najpiękniejsze. Dał się przekonać, że Polacy są skorumpowani, nic się nie da w tym państwie załatwić i wszystko się rozlatuje. Polityka śmierdzi bardziej niż w innych politycznych szambach, korupcja korumpuje, biurokracja biurokratyzuje. Ludzie są smutni, pogoda zawsze niemal wpływa niekorzystnie. Mój mąż prawie cierpi. Słowem zasymilował się, upolszczył i nawet tego nie zauważył. Na pytanie po co tu jest, podwija ogon i głupio mu odpowiedzieć, że tu pracuje, że w Polsce zarabia pieniądze, że jego krakowskie mieszkanie jest tak samo wygodne jak nowojorskie, że jest doceniany za to, co robi. Jest mu chyba głupio powiedzieć, że jego pobyt w Polsce przynosi mu coś w rodzaju szczęścia (a fuj, a fuj, ludzie o takich rzeczach nie rozmawiają, szczeście to jakiś wyraz z dwudziestowiecznych podręczników do aksjologii; któż by to czytał).
Skąd ten brak poczucia własnej wartości, to nagłe problematyzowanie własnego tu i teraz, ten negatywizm, malkontenctwo i krytycyzm. Skąd to nagłe zaczernianie białego, ubielanie czarnego – specyficzny daltonizm w kwestii wartości. Z wody! Zamiast kranówy pijemy tutaj przegotowane lub zmineralizowane produkty pochodzące z plastikowych butelek. To ten brak kontaktu z matką naturą wykrzywia perspektywę ...

Czasami wydaje mi się jednak, że wynika to z braku szacunku. Nie jestem pewna czy w sytemach edukacyjnych, w rodzinach, w miejscach pracy istnieje element, metoda pozwalające nauczyć się szacunku w stosunku do źrodła swojego dobro-stanu, jakikolwiek by on nie był – czy to fizyczny, czy to intelektualny, czy nawet duchowy. Kultura Ameryki nie uczy szanować swoich najwyższych wartości – pieniądza i przemocy, cały czas je obrzuca błotem i pomidorami w schizofrenicznej zabawie z samą sobą, próbując coś bełkotać o demokracji i tolerancji – jakby nie mogła się zdecydować (od ponad 200 lat) co to też chciała głośno powiedzieć. Kultura polska nie uczy szanować samej siebie, opowiadając o swoich kochankach, szmalu z obcych źródeł i taniości. Może to jakiś ogólny problem z wartościami?

Szacunek tymczasem fajna sprawa. Bardzo porządkuje życie. Wbrew pozorom – upraszcza. Gra się tak: jeśli rzecz, idea, człowiek, grupa społeczna, wartość jest źródłem mojego dobro-stanu, szanują ją, tzn. akceptuję jej integralność, istotę i sposób istnienia, powstrzymując się od działań, które w moim mniemaniu ten stan istnienia mogłyby naruszać lub zakłócać.
Tyle.

Moi rodzice oprócz szacunku do książek w każdej postaci i nauki w każdym przejawie nie przekazali mi żadnych innych pomników do respektowania. Nie nauczyli, niestety, poszanowania dla pieniędzy – sama się nauczyłam, znajdując szczęśliwość w możliwości spłacenia długów. Nie nauczyli szanować samych siebie – sama się nauczyłam, patrząc jak bezintersownie oddają światu wszystko co dostają, jak bezmiernie się kochają, jak potrafią mówić prawdę, wspierać i wierzyć w siebie. Nie przekazali mi szacunku do swojego boga, swoich autorytetów, innych ludzi. Szacunku uczyłam się sama na własnej skórze doświadczając siły i porażki, ucząc się pokory wobec tego, czego zmienić nie mogę i miłości do tego, co ode mnie różne.
Jak do tej pory, szacunek jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, które mi się przydarzają. Pozwala "omijać" gdzie nie da się kochać, cieszyć się tym, co się udało osiągnąć, przyglądać temu, co nieosiągalne z uwagą i bez rozpaczy.
Dużo się jeszcze muszę nauczyć.

7 komentarzy:

andsol pisze...

Może to komentarz nie na temat, ale dobrze, że już wiem, że jesteś. Bo każda rozmowa musi tu się zacząć :)

Sylwia Willcox pisze...

Bardzo dziękuję za obecność:)

greta pisze...

Piękny tekst, Sylwia. Się wzruszyłam do łez. Fajnie, że jesteś. Tu-bo wszędzie tak samo blisko, co daleko okazuje się:)Wielki całus.

telemach pisze...

"Szacunku uczyłam się sama na własnej skórze doświadczając siły i porażki, ucząc się pokory wobec tego, czego zmienić nie mogę i miłości do tego, co ode mnie różne."

Sama?
Ale czy nie pomógł Ci w tym dystans, odległość z jakiej mogłaś spojrzeć "na wcześniej"? Ja muszę (z pokorą) przyznać, że gdyby nie oddalenie, nigdy nie nauczyłbym się uczciwego szacunku do samego siebie. Nie wiń męża, normatywna siła rzeczywistości pozwala nam się przystosować do środowiska. Cechy, których nabrał w gruncie rzeczy umożliwiają przeżycie. Nauczył się patrzeć na świat oczyma innych, ta mieszanina instynktu przetrwania i (prawdopodobnie) nieświadomej empatii jest (na szczęście) jak grypa czasowa - przechodzi. To etap w adaptacji.


Pisz proszę dalej...

Sylwia Willcox pisze...

Z wielką radością donoszę, że uświadomiłeś mi Telemachu relatywizm "lekcji szacunku" - oczywiście, że doświadczenie "zakrzywia" wartości, w tym te,które uznajemy za użyteczne. A propo męża: to chyba nie grypa, to cholera!

telemach pisze...

I jak rokowanie?

Folie przeciwsłoneczne Warszawa pisze...

Dobra puenta.