środa, 14 maja 2008

C - cichosza...


Gdyby ktos zapytal mnie wczoraj o najwazniejsze "c" w moim zyciu, musialabym odpowiedziec - Celtics! Wczoraj po raz pierwszy bylam na meczu amerykanskiej koszowki w ogromnej, jak na Ameryke przystalo, hali wypelnionej po brzegi bostonczykami zakochanymi w swojej druzynie. Trzeba dodac, ze bostonczyk z istoty swojej jest kibicem. Sa cztery swietosci w swiecie prawdziwego kibica - Patriots, Red Sox, Celtics i Bruins. Wiecej swietosci nie ma, w ogole nie ma nic ponad to. Prawdziwy bostonczyk wierzy tylko w swoje cztery druzyny, prawdziwy bostonczyk placi ponad tysiac dolcow zeby zobaczyc mecz, prawdziwy bostonczyk placze, gdy jego druzyna przegrywa... Wczoraj poczulam namiastke swietej sportowej wiary, wsrod tlumu dwudziestu tysiecy osob wrzeszczalam: Let's go Celtics!!! Poza tym jadlam hot-dogi, pilam coca-cole, dla odmiany krzyczalam: "Cleveland sucks!" ; probowalam nawet spiewac z innymi hymn amerykanski, ale stwierdzilam po chwili, ze moja amerykanizacja posuwa sie stanowczo za daleko i ucichlam.
I o ciszy wlasnie chcialam przy okazji mojego wewnetrznego alfabetu opowiedziec. Dla mnie cisza jest jak "przedmiot luksusowy", najwyzszej jakosci, trudno dostepny rarytas. Banalizowanie ( boze, czy taki wyraz w jezyku polskim istnieje?) o roznych ciszach, o kolorach ciszy - o ciszach bialych i szaroburych, o natezeniach ciszy, o emocjonalnym zabarwieniu ciszy, wszystko to zostawiam za soba. Chcialabym po prostu, po cichu, bez szumu nadiaru slow opowiedziec o ciszy mojej codziennej.
Kiedy zamykam drzwi za moim mezem wychodzacym do pracy, zostaje sama w ciszy. Wracam do lozka, nakrywam sie koldra i zanurzam w blogostanie nastepnych kilku kwadransow wypelnionych cichutkim strumieniem mysli. Niczego nie chce wtedy pamietac, niczego nie chce analizowac, nie chce robic planow na dzien, ktory swita za oknem. Leze sobie tak nigdzie nie pedzac i nie spieszac sie do niczego i czuje, ze wreszcie odpoczywam - od snow, od ludzi, od jezykow dwoch i dwoch swiatow moich. Moj towar luksusowy, moja najwspanialsza maseczka pieknosci, moj balsam wiecznej mlodosci, moja kuracja botoksujaca zmarszki codziennych zmagan z rzeczywistoscia.
A czasami wykorzystuje cisze uprzednio zmagazynowa i zapiklowana w sytuacjach nadmiaru slow. Czlowiek, drugie najwazniejsze "C" w moim zyciu, gada nieustannie do siebie i innych. Taka jego natura - kreacja, konstrukcja, kokieteria. Czasami trudno jest czlowiekowi nad dzielami swymi zapanowac. Wtedy rodzi sie chaos zamiast kosmosu. W pewnym momencie zorientowalam sie, ze nadmiar slow wypisywanych i wypowiadanych jest rodzajem tarczy maskujacej strach przed prawda, przed cisza. Slowa i wrzask jest rodzajem upartej samoobrony przed niewidzialnym wewnterznym przeciwnikiem. I zamurowalo mnie. Z otwarta z zadziwienia buzia uslyszalam sama siebie spierajaca sie o racje, siebie negujaca slowa wszystkich znanych mi ludzi - przyjaciol i nieznajomych, uslyszalam w koncu swoj upor. Zrozumialam, ze jestem z tych, co to zawsze maja ostatnie zdanie do dodania, ostatnie "nie" do wypowiedzenia. I zamilklam. Teraz w sytuacjach dialogu z drugim czlowiekiem otwieram zlota nakretke z balsamem ciszy - chce sluchac!, chce milczec!, chce zobaczyc czlowieka odbijajacego sie we mnie. Pyszna jest ta cisza. Ale dawkuje sobie ambrozje starannie, bo wiele mnie ona kosztuje - wysilku przymkniecia siebia, mojego nie pocieszonego i nie uciszonego ego. Niesamowite, ze po trzydziestu latach gadania, zdecydowalam sie takze posluchac, nie tylko sluchac.
Mam w swoim zyciu jeszcze jedna cisze, ktora uwielbiam. To cisza tuz po dobrym treningu aikido, kiedy siadam w seiza i czuje jak moje cialo pulsuje z radosci (hmm, nie mowie tutaj o seksie, chyba). W tym milczeniu takze mnie nie ma, nie ma mojej gadatliwej, oceniajacej, rozdrabniajacej i logicznej swiadomosci. Nie ma cogito, a jestem, cicho.

Jest jeszcze jedno wazne C. C jak ciastko. Nic na to nie poradze, ze uwielbiam slodycze, ze moglabym sie zywic wylacznie ciastem z jablkami, ze pierwsza ma poranna mysla jest mysl o ciastku z kremem. Cukier jest moja podstawowa substancja dietetyczna.

***

Ach, ciagle slysze ten kawal, wiec w koncu musze go zapisac.
Starszy mezczyzna lezy w lozku, jest umierajacy. W pewnym momencie czuje zapach gotowanych i smazonych pierogow. I nagle czuje, ze zycie znow w niego wstapilo, czuje sie silniejszy i zdrowszy. To tylko iluzja. Ale zapach pierogow wyciaga biedaka z lozka, Powloczac nogami, z pomoca swojej laski dociera do kuchni. Raj! Jego polska zona faktycznie robi pierogi, cale misy pierogow. "Dziekuje kochanie, ze zrobilas dla mnie ostatni raz pierogi" - mowi i juz chce zlapac pierwszy z brzegu pierozek gdy slyszy: "Zostaw to, te sa na pogrzeb!"

Brak komentarzy: