czwartek, 20 marca 2008

Slowa


W Polsce okreslalam sama siebie jako milosniczke slow i wyrazen. Teraz dopiero zrozumialam, ze identyfikowalam sie z moim jezykiem. Moja istota zostala uformowana z gliny polskich slow, z polskiego sz i cz. Zylam w jezyku, przez jezyk siebie wyrazalam. Codziennie ubieralam sie w metafory, neologizmy, idiomy. I to bylo proste. Bo jezyk byl moj, a ja bylam jego. Nie bylo problemu ze sformulowaniem swoich mysli i przekazaniem ich dalej. Kontakty z ludzmi byly werbalnie mozliwe, jesli tego chcialam. Po prostu moglam zaprosic kogos do mojego swiata uzywajac Slowa. Prosze, gosciu znuzony, usiadz pod mym drzewem, a odpocznij sobie. I tak mogla zaczac sie przygoda lub podroz.
I to wszystko sie zmienilo.
Dostalam sie w strefe "nie mojego jezyka", w strefe jezyka obcego. I to nie jest proste. Codziennie zmagam sie z nie swoimi slowami, zwrotami. Musze siebie z tych obcych slow zbudowac od nowa. Bo Sylwia stala sie Sylvia. I nie jest to tylko roznica w jednej literze. To roznica kolosalna. Nie moge po prostu tlumaczyc swoich mysli, bo gdzies w tych obcych zdaniach tonie sens i znaczenie. Nie moge siebie po prostu prze-transformowac, prze-literowac, prze-tlumaczyc na angielski. Przeklad literalny nie oddaje prawdy o osobie, o tym kim jestem. (Who I am? who am I? ) A chyba kazdy z nas pragnie sie wyrazic, zaistniec. Otoz, czasami, z braku srodkow wyrazu, musze przestac istniec, musze zamilczec, zniknac w ciszy. Bo nie znam slow, nie wiem jak siebie w tym nowym jezyku okreslic. Uzywajac metafor, ktorych uzylabym w Polsce pozostaje dla Amerykanow nie zrozumiala, a wiec nie istniejaca. Istnienie jest slowem, nazwaniem.
"Na poczatku bylo Slowo, Slowo bylo u Boga i Bogiem bylo Slowo"
"In the beginning was the Word, and the Word was with God, and the Word was God".
Wstajac rano, zadaje sobie pyatnie, czy Sylvia musi byc inna niz Sylwia? Czy jest jakis sposob by zachowac Sens? I otwieram slowniki, czytam obca literature i zaczynam czuc rytm tego obcego jezyka, dostrzegac jego barwe i piekno. Rozsiadam sie w moich angielskich myslach, w moich gaworzeniu ze soba w obcym jezyku. Czuje sie swojsko. Normalnie. Zaczynam, powoli uzywac metafor. I nie sa to polskie metafory. Nowe, jeszcze lsniace i cieple metafory angielskie. Jak to sie dzieje, ze obok mnie polskiej, dorasta nowa Sylvia, myslaca po angielsku.
Kiedy tak patrze na obie: Sylwie i Sylvie, czuje, ze moj mozg musial podwoic swoja objetosc, musiala tam zajsc jakas chemiczno-fizyczna metamorfoza. Iloma jezykami wladasz, tylekroc jestes czlowiekiem...- kiedys smialam sie z Gothego, dzisiaj czuje, ze to jest prawda.
Wiem, ze nigdy moja nowa Sylvia nie bedzie tak wyrazna, tak okreslona, tak precyzjnie zakorzeniona w glebie swojego jezyka, swojego wyrazu. Zawsze bedzie jakas taka blada, troszke smieszna, troszke nerwowa, troszke mamroczaca pod nosem z zaklopotaniem. Wiem, ze moj drugi jezyk nigdy nie stanie sie narzedziem pracy, sposobem istnienia.
Polski jest moim istnieniem. Jestem Slowem. Nie jestem "Wordem". Ale kocham teraz po angielsku, smuce sie po angielsku, snie po polowie.

Boje sie w calosci po polsku.
I nijak nie moge znalezc siebie w strachu w angielskim. Bo ten strach jest poza myslami, poza werbalizacja. Nie istnieje. Nieistnienia nie da sie wyrazic.
O czym nie mozna mowic, o tym trzeba milczec.

Brak komentarzy: