poniedziałek, 23 lutego 2009

M jak macierzynstwo


W pewnym momencie organizm kobiety prosi o reprodukcje, wyrywa sie hormonalnie do jakiejs pozasiebnej wedrowki. Prosi? To zle slowo, raczej nalega, szantazuje, nagabuje. Nic sie z tym nie da zrobic – to biologia. Nie sa przypadkiem jej wybuchy zlosci, nie wynikaja z psychologicznych przeslanek napady malkontenctwa. Generalnie kobieta jest polem walki hormonalnej, trudno uleczalnym chronicznym przypadkiem wewnetrznej neurozy matki natury. Wiem, wiem, wspoczesne feministki pewnie nie czuja "zewu", wcale nie tesknia za macierzynstwem itd. Ja tez! Racjonalnie jestem przeciwna, niezdecydowana i generalnie nie czuje potrzeby. Racjonalnosc w XXI wieku dzieki srodkom farmakologicznym moze nawet zwyciezyc pod-racjonalna strukture "chcenia". I tak tez sie dzieje. Ale nie zaprzeczam, nie neguje, obserwuje raczej z zaciekawieniem, jak biologia czasami trzepocze na mnie uwodzicielsko rzesami, jak pudruje policzki, podkresla szminka usta, by zachecic mnie do zmiany planow. I miekkim swym glosem powiada: dzi-dzius, malen-stwo, dzie-cko, maluuuszek itd. Odwracam sie plecami do pokusy.
Slowem - o macierzystwie nie wiem nic. Nie wiem co oznacza macierzynska milosc od srodka, jak sie to czuje. Wiem natomiast, ze musi to byc uczucie wszechobecne w krwi rodzicow, dominujace. Wnioskuje na podstawie moich wlasnych rodzicieli. Ich macierzynska milosc byla zawsze w moim zyciu. Czasami sie jej sprzeciwialam, zaprzeczalam, watpilam, zadalam dowodow na jej istnieni. Ale to kwestia odbioru. Obiektywny byt uczuciowy byl zawsze, zwrocony na mnie, od kiedy jestem na swiecie. Ta ich macierzynska milosc to nie jakas przyjemna sprawa – to raczej rodzaj osobistego poswiecenia, zawieszenia siebie na rzecz dziecka, uwaga skierowana na nie swoje ego. Poniewaz sama nie jestem w stanie oderwac od siebie oczu, rodzicielskie skupienie sie na Drugim - na dziecku, wydaje mi sie po-swieceniem, namaszczeniem jakims swietym duchem, laska wyzwolenia od ciezaru bycia tylko ze soba, zaprzeczeniem egzystencjalnej samotnosci. Na pewno wszystko idealizuje, na pewno jest w kazdym macierzynstwie takze resentyment – ze zycie indywidualne zostalo bezpowrotnie skonczone, ze trzeba wyzywic i wychowac nie-siebie, ze obowiazek, odpowiedzialnosc i takie tam przyziemne sprawy.
Wiele psychologicznych koncepcji doszukuje sie zrodla naszych "obsesji", "porazek" i generalnie "nieszczescia", poczatku tego "calego wariactwa" w dziecinstwie. Bo rodzice nie byli dobrzy, bo wujek potraktowal we "zly sposob", bo siostra dominowala, a kolega byl zaborczy, tato pil, a mama byla niema itd – to na pewno zostawia slady, rani, to na pewno ksztaluje, ale nie wierze w "wine" rodzicow, w wine "dziecinstwa". Nasz dorosly stosunek do samych siebie nie jest owocem macierzynskiej doroslosci rodzicow, jest owocem naszej samoswiadomosci. Zamiast straszliwie przejmowac sie "zdrowym i szczesliwym" wychowaniem swojego dziecka, pewnie puszczalabym z nim latawce, majac nadzieje, ze samo sie uszczesliwi...w przyszlosci. Pewnie nie bylabym dobra mama.

2 komentarze:

Unknown pisze...

Puszczając z Iggym latawce widzę w jego oczach wielkie szczęście. Obejmuje mnie wtedy swoimi malutkimi rączkami i z wielką ufnością i miłością wtula się w moje włosy... Miłość do dziecka jest bezgraniczna, jest sensem życia, jest na zawsze. Nie można gdybać, czy będzie się dobrym, czy złym rodzicem. Trzeba po prostu być. Być zawsze, być szczęśliwym, być odpowiedzialnym, być szalonym i mieć w sobie coś z dziecka... Jeśli Twoje wnętrze podpowiada Ci, że to ten czas - nosić w sobie życie, to poddaj się temu, a będziesz najszczęśliwszą osobą na świecie i poznasz co to prawdziwa, bezgraniczna miłość (a taką zna tylko matka).
Całuję :*

Porcelanka pisze...

Szczerze mówiąc, nie rozumiem tych wszystkich nawiedzonych mamuś ;), które wypisują się na blogach, namawiając inne kobiety na przeżycie jedynej cudownej radości macierzyństwa 'poznasz, co to prawdziwa, bezgraniczna miłość' :D Tak mniej więcej do czasu dorastania, kiedy miłość przestaje już być taka bezgraniczna ;D
To tak, jakbym nawiedzała blogi i namawiała do przejmowania mojego stylu życia, zapewniając, że jest jedynym, idealnym dla każdego źródłem szczęścia.

Nie twierdzę, że macierzyństwo jest dla kobiety jakimś złym doświadczeniem, że sama nie zmienię się pod jego wpływem w promieniujący hormonami, gaworzący o "małym cudzie" cień człowieka, którym byłam kiedyś.Człowieka, który miał swoje pasje i realizował je konsekwentnie. A teraz trzeba pasje co najmniej ukrócić, bo z dzieckiem nie ma zmiłuj, bo to odpowiedzialność.

Niektóre kobiety nie mają żadnych pasji, zaniedbują przyjaciół, skupiają się na dzieciach, żyją ich życiem i w rezultacie są najgłębiej nieszczęśliwe, kiedy dziecko wyfruwa z domu a one nagle czują przeraźliwą pustkę i strach, czym teraz wypełnią swoje życie. Potem kończy się to zaburzeniami psychicznymi, zaborczością i zdziecinnieniem.

Chyba najzdrowiej jest po prostu żyć nie rezygnując z siebie, nie poświęcać dziecku całego swojego czasu (bo i ono potrzebuje odrobiny samotności na prawidłowy rozwój). Biologia uwodzi rzęsami, szczerzy zęby i ma w pewnym sensie rację. Są wyzwania, które trzeba podjąć, choćby dlatego, by nie wyrzucać sobie tchórzostwa i pójścia na łatwiznę. Okazuje się najczęściej, co powtarza każdy, który wyzwanie przyjął, że wszystko się jakoś układa. I pasje, i realizacja zawodowa i wychowanie. Trzeba po prostu chcieć tych wszystkich rzeczy naraz, nie rozglądać się na boki i nie słuchać tych, którzy mówią "że się nie da". Niemożliwe jest tylko jakimś pułapem naszego umysłu, za który nie chcemy wyjść.